Melody Gardot: W moich piosenkach można znaleźć wszystkie kolory

02 marca 2016 Wywiady

Wartość człowieka wycenianą w pieniądzach. Napisałam teksty piosenek o wspaniałych ludziach, których spotkałam. Jednak cóż one znaczą, jeśli dziś wycenia się każdego człowieka. Swoim albumem zadałam pytanie, jaką wartość ma nasze człowieczeństwo, na ile można je wycenić" - o swojej muzyce opowiada Melody Gardot.

– Występowała pani latem w Operze Wiedeńskiej, nie kusiło pani, żeby zaśpiewać, jak śpiewacy operowi, bez nagłośnienia?

– Oczywiście, ale tylko na próbie, myślę, że każdy wokalista czy wokalistka to robi. Ta scena jest ogromna, ma 20 metrów głębokości, można ją dowolnie ustawiać, akustyka jest niesamowita, muzycy i śpiewacy słyszą się doskonale. Jednak to sala operowa, dobrze brzmią tylko głosy z orkiestrą. Ze względu na obecność w moim zespole instrumentów, które są głośniejsze od mojego głosu, śpiewanie bez nagłośnienia jest niemożliwe.

– Na pierwszym koncercie w Warszawie przyznała się pani, że była wychowywana przez polską babcię.

– Tak, bo mama była fotografem i dużo podróżowała. Jestem w jednej czwartej Francuzką, Polką, Czeszką i Austriaczką. Babcia gotowała moje ulubione gołąbki i pierogi. Jadłam kiełbasę, a teraz sama przygotowuję polskie dania, szczególnie na święta. W domu nie mówiłam po polsku, nauczyłam się tylko kilku słów, np. proszę, dziękuję. Kiedy babcia się denerwowała mówiła: psiakrew czy cholera albo – dam ci po dupie, kiedy coś zbroiłam. Interesuje mnie historia Polski, bowiem jest częścią mojego dziedzictwa.

– Kiedy zainteresowała się pani muzyką?

Już w brzuchu mojej matki. W ogóle miałam być chłopcem, bo tak mówił jej lekarz. Kiedy mnie urodziła, zdziwiła się, że jestem dziewczynką. Dla dziewczynki nie wybrała wcześniej imienia, żadne, które przychodziło jej do głowy, nie podobało się jej. A ponieważ byłam w jej brzuchu bardzo ruchliwa, przypomniała sobie, że uspokajałam się, kiedy nuciła mi melodie. Dlatego dała mi na imię Melody.

– Czy to imię zdeterminowało pani przeszłość?

– Nigdy wcześniej nie zamierzałam być muzykiem. To następstwo wypadku, jakiemu uległam. W szpitalu poddałam się terapii przez muzykę, która pozwoliła mi wrócić do normalnego, aktywnego życia. Leżąc wiele miesięcy na szpitalnym łóżku, zaczęłam pisać słowa piosenek, wymyślać melodie. Później nauczyłam się grać na gitarze. W szpitalu nagrałam pierwsze piosenki i okazało się, że są na tyle ciekawe, że można je wydać na płycie. Tak powstał album "Some Lessons: The Bedroom Sessions". Niektóre z tych utworów znalazły się później na płycie "Worrisome Heart", dzięki której dowiedział się o mnie świat.

– Jak przebiegała terapia muzyką?

– Po wypadku straciłam pamięć, nic nie mówiłam, wpadłam w depresję. Wydawało mi się, że nie wyjdę z tego stanu i zostanę kaleką. W odzyskaniu pamięci pomogły mi ćwiczenia w zapamiętywaniu melodii. Najpierw słuchałam utworu po kilka razy, a potem próbowałam odtworzyć muzykę z pamięci. Tak ćwiczyłam mózg, żeby zaczął pracować prawidłowo. Ten proces powrotu do normalnego życia trwał dwa lata. Nawet sama zaczęłam pisać, co było dla mnie zaskoczeniem, bo wcześniej nie odkryłam w sobie tego talentu.

Zauważyłam, że z łatwością przychodzi mi opisywanie dźwiękami moich uczuć, nawet najdrobniejszych niuansów. Wiem, że wielu muzykom, których znam, przychodzi to z trudem. Wcześniej studiowałam sztukę w Community College w Filadelfii, a wieczorami grałam na fortepianie lub gitarze i śpiewałam popularne piosenki w klubach i hotelowych restauracjach. Uczyłam się grać od dziecka, ale nie traktowałam muzyki jako przyszły zawód. Chciałam zostać malarką.

– Jakiej muzyki pani słuchała?

– To były płyty z kolekcji mojej mamy. Lubiłam Carole King, Jamesa Taylora, Rickie Lee Jones, Franka Sinatrę i Perry`ego Como. Mieszkaliśmy z babcią i dziadkiem, a oni słuchali polek w wykonaniu amerykańskich zespołów. Czasami sięgałam po nagrania utworów Chopina. To była dziwna muzyczna mikstura, jak to bywa w domu emigrantów. Dziadkowie byli emigrantami w pierwszym pokoleniu, musieli bardzo ciężko pracować. Moja mama już jako nastolatka lubiła Boba Dylana, śpiewała jego piosenki z gitarą. Dziadek sam był muzykiem, grał na trąbce i na akordeonie. Tak dorabiał po pracy w fabryce.

– Po kameralnym albumie "Worrisome Heart" nagrała pani "My One and Only Thrill" z rozbudowanymi aranżacjami. Dlaczego zmieniła pani styl?.

– Początkowo nie myślałam o tak dużej zmianie, ale wtedy Larry Klein zwrócił się do mnie z propozycją współpracy przy nagrywaniu następnego albumu. Wiedziałam, że był producentem płyt Joni Mitchell, a także albumu Herbiego Hancocka "River: The Joni Letters". Obawiałam się, że będzie chciał narzucić mi swoją wizję, ale szybko przekonałam się, że mamy podobne poglądy na muzykę.

Powiedziałam mu tylko, żeby moja płyta nie była podobna do nagrań Joni. Myślę, że nie jest, ale łączy mnie z nią myślenie obrazami. Tak jak ona korzystam z metafor, więc w tym przypadku nie uniknęłam podobieństwa. Moje porównania są bardzo obrazowe i emocjonalne. Pracując nad muzyką, używaliśmy określeń malarskich. W moich piosenkach można znaleźć wszystkie kolory.

Jak powstawała muzyka na najnowszy album "Currency of Man"?

– Po ukazaniu się poprzedniej płyty "The Absence" jeździłam z koncertami po całym świecie, a przerwy wykorzystywałam na pisanie tekstów i komponowanie. Prosiłam tylko organizatorów, żeby zapewnili mi dostęp do fortepianu. Obserwuję świat i wszędzie znajduję tematy dla moich piosenek. Instrumentacje tworzyłam na swoim laptopie. Wpadłam na pomysł, żeby były wzbogacone o dużą sekcję instrumentów dętych, a Larry Klein przyklasnął.

– Tytuł albumu to też przenośnia, co oznacza?

– Wartość człowieka wycenianą w pieniądzach. Napisałam teksty piosenek o wspaniałych ludziach, których spotkałam. Jednak cóż one znaczą, jeśli dziś wycenia się każdego człowieka. Swoim albumem zadałam pytanie, jaką wartość ma nasze człowieczeństwo, na ile można je wycenić. Ile ktoś zarobił i jaki zysk przyniósł swoim pracodawcom?

Czy jesteśmy mniej warci od tych, którzy zarobili więcej? Stosowanie takiej miary, jest obrzydliwe, najgorsze z tego, co ludzi spotkało. Jesteśmy wspaniałymi osobowościami, każdy mężczyzna, każda kobieta, niezależnie od tego, czy jest biała czy czarna, jakiej jest narodowości. Rozmawiałam z osobami, które nie miały pieniędzy ani domu, a mieli najwspanialsze osobowości, jakie kiedykolwiek spotkałam.

– Mocnym akcentem jest fi nał albumu. O czym mówi utwór "Once I Was Loved"?

– O ostatniej chwili życia, nieważne czy przeżyje się sto lat, czy umrze jutro. Jeśli będziesz miał szczęście i przypomnisz sobie wtedy najważniejsze chwile życia, dobrze, żebyś był pewny, czy kochałeś i byłeś kochany. Wtedy będzie ci łatwiej odejść, a świadomość spokojnie opuści twoje ciało, bo wszystko, co miałeś tu do zrobienia, osiągnąłeś. To miłość jest najbardziej pożądaną ze wszystkich rzeczy na świecie, jej szukamy całe życie.

Umierając nie można zabrać ze sobą swojego ciała, ale można zabrać najpiękniejsze doświadczenie swojego życia – miłość. Moja matka pełni rolę douli narodzin, osoby, która towarzyszy kobiecie w ciąży i zapewnia jej emocjonalne wsparcie przed, w trakcie i po naturalnym porodzie, podczas opieki nad noworodkiem.

Jest też doulą śmierci, pomaga stworzyć drogę przejścia dla duszy człowieka z tego świata do innej formy egzystencji i powrotu w innej postaci. My, buddyści, nie wierzymy, że dusza przechodzi do nieokreślonego stanu nieba albo do piekła. Wierzymy, że duch w swej podróży po śmierci powraca, jeśli wcześniej wypełnił swoją rolę, kochał i był kochany.

– Album "Currency of Man" ukazał się w dwóch wersjach, czym się one różnią? – Jedna, podstawowa, została skompilowana przez wytwórnię, druga to "Artist’s Cut". Na pierwszej znajdują się krótsze wersje piosenek w innej kolejności i jest ich mniej. "Artist’s Cut" jest jak soundtrack, ma specjalnie zaplanowaną chronologię utworów, często w dłuższych wersjach. Są też drobne fragmenty pomiędzy utworami, łączące je tak, by stworzyć odpowiednią dramaturgię, jak w filmie. Pierwsze utwory albumu w tej wersji zostały nagrane na żywo, w studiu. Ta muzyka została wykonana na instrumentach nastrojonych w naturalnej harmonii z rytmem Ziemi i wszechświata – A 432 zamiast powszechnie stosowanego A 440. Zdarzyło mi się grać kiedyś koncert po artyście, który miał nastrojony fortepian na A 442, tak jak nagrał swój album. Nikt nam tego nie powiedział przed wyjściem na scenę.

Po występie byłam wykończona, wszystko wydawało mi się rozstrojone, wręcz nie mogłam śpiewać. Chyba nikt tego nie zauważył oprócz mnie i moich muzyków. Naturalna częstotliwość, jaką otrzymujemy od słońca to A 432, tak nastrojone są rośliny i wszystkie stworzenia na Ziemi. Przy takiej muzyce doskonale się medytuje i odpoczywa.

Rozmawiał Marek Dusza

Live Sound & Installation kwiecień - maj 2020

Live Sound & Installation

Magazyn techniki estradowej

Gitarzysta marzec 2024

Gitarzysta

Magazyn fanów gitary

Perkusista styczeń 2022

Perkusista

Magazyn fanów perkusji

Estrada i Studio czerwiec 2021

Estrada i Studio

Magazyn muzyków i realizatorów dźwięku

Estrada i Studio Plus listopad 2016 - styczeń 2017

Estrada i Studio Plus

Magazyn muzyków i realizatorów dźwięku

Audio marzec 2024

Audio

Miesięcznik audiofilski - polski przedstawiciel European Imaging and Sound Association

Domowe Studio - Przewodnik 2016

Domowe Studio - Przewodnik

Najlepsza droga do nagrywania muzyki w domu