Devin Townsend to artysta nietuzinkowy. Tworzył ocierające się o geniusz kompozycje metalowe w Strapping Young Lad - to fakt, ale jego prawdziwą wszechstronność poznaliśmy dzięki licznym side projektom, w których okazało się, że Devin potrafi zagrać wszystko... co chce. Ten multiinstrumentalista uznawany był już za boga rocka progresywnego i ambientu, a jaki tytuł nadadzą mu słuchacze wraz z premierą "Ki"?
Devin Townsend sam postanowił opisać swój nowy album jako "ogromnie skomplikowaną, dynamiczną, metalową symfonię". "Ki" nie jest jednak metalem symfonicznym. To pierwsza z czterech części historii, która zaczyna się właśnie w tym punkcie, a w kolejnych ma nabierać na intensywności. Czy więc na ostatnim z krążków Devin wróci do grania w stylu Strapping Young Lad? Kto wie.
Na razie wiemy jak brzmi pierwsza płyta, która faktycznie jest bardzo wyważona i nastrojowa, rzeczywiście budująca napięcie. To w pewnym sensie szalony album, bo nieprzewidywalny i nasączony jakąś dziwną grozą. Do surrealistycznego klimatu pasują teksty. Czasem poetycko piękne, innym razem diaboliczne. Czasem pasujące do jednoznacznego cytowania, choć i takie, które trzeba rozkładać na czynniki pierwsze i interpretować. "Ki" jest ambientowe niczym "Hummer", jednak w przeciwieństwie do albumu sprzed trzech lat, jest również o kilka klas lepszym materiałem, trzymającym poziom "Ziltoid The Omniscient" czy "Synchestra"
Więc jak? Klasyk? Nie do końca. Na zachwyty na poziomie płyt "Terria" i "Ocean Machine - Biomech" trzeba jeszcze poczekać. Być może do jednej z kolejnych odsłon serii. Tymczasem warto zrelaksować się z "Ki", które buduje niesamowity nastrój, a chwilami pokazuje jeszcze dodatkowo geniusz Devina Townsenda. Odpoczywajcie teraz, bo później może już nie być tak łagodnie.
M. Kubicki
Mystic