W połowie lat 90., gdy pojęcie globalnej wioski jeszcze nas nie dotyczyło, Morcheeba swoim dekadenckim trip-hopem pomagała wymazywać nam z głów problemy minionego dnia i relaksować się w beztrosce.
To była jakby ścieżka dźwiękowa do ucieczki od rzeczywistości. Przez kilka lat ta formuła przyniosła grupie liczną grupę fanów. W 2003 roku Morcheebę opuściła wokalistka Skye Edwards, a popularność braci Godfrey znacznie obniżyła loty. Siedem lat później, gdy spadek po równi pochyłej stał się dla Londyńczyków niebezpieczny, wrócili w oryginalnym składzie z płytą "Blood Like Lemonade". Przez pierwszych kilka kompozycji myślałem, że będzie to powrót, na który czekałem. Nic z tego. Morcheeba postawiła na utrzymanie całego albumu w bardzo wolnym tempie, a przecież zawsze potrafiła urozmaicać swoje płyty nieszablonowymi zagraniami. Tym razem mamy do czynienia z pościelowym albumem, który, mimo że nic mu nie można zarzucić, nie intryguje, nie flirtuje ze słuchaczem. Powrót Skye to oczywiście zacny krok, ale kiedy nie jest poparty żadnymi innymi działaniami, pozostawia słuchacza z niedosytem.
M. Kubicki
EMI Music