Brendan Perry ostatni solowy album wydał jedenaście lat temu i choć był to solidny materiał, na pewno nie dorównywał poziomowi reprezentowanemu przez dyskografię jego macierzystej kapeli Dead Can Dance. "Ark" z kolei to już godna australijskiej legendy płyta, pełna pięknego mroku rozświetlanego przez latarnię morską widoczną na okładce.
Początek recenzji niczym zakończenie, ale nie jest to przypadek. Brendan Perry zatoczył w swojej karierze krąg. Po nie będącej całkowitym sukcesem artystycznym, utrzymanym w klimacie neofolkowym "Eye Of The Hunter", muzyk wraca do swoich darkwave`owych korzeni. Trzeba przyznać, że była to najlepsza decyzja z możliwych. Co powinno wprowadzić w jeszcze większe podekscytowanie fanów Dead Can Dance to fakt, że pierwszy i ostatni utwór na "Ark" to kompozycje powstałe przy okazji jednorazowego come back tour grupy, na okres którego Lisa i Brendan zakopali topór wojenny. To jednak nie wszystko, gdyż pozostałe utwory również niosą echa twórczości kultowej kapeli. Na szczęście nie zabrakło eksperymentów, czyli łączenia starej formuły z np. brzmieniem trip-hopowym a nawet dubowym, co jest znakiem na obserwację obecnych trendów przez Perry`ego. Bardzo podobać się może, jak zwykle, hipnotyczny głos wokalisty, ciepło deklamujący teksty o szerokiej tematyce: od ludzkiej natury nawet po politykę.
Pogrążone w żałobie osoby po ostatecznej śmierci "Martwych Potrafiących Tańczyć" wchłoną ten album i na pewno poza satysfakcją z tego kontaktu z zombie towarzyszyć im będzie nadzieja, że w XXI wieku scena dark independent nadal może się całkiem przyzwoicie trzymać.
Kartel
M. Kubicki