Tak właśnie brzmiałaby Nina Simone, gdyby reinkarnowała się jako biała kobieta, wychowana na postpunku, mrocznej, pierwszej erze twórczości PJ Harvey i ponurych kompozycjach Joy Division. Mieszanka wyśmienita i w dodatku zatytułowana bardzo trafnie, z greckiego: apokalipsa.
Artystka bezwładnie lawiruje pośród muzycznych krajobrazów, które zdają się nigdy nie transformować w formę prawdziwych piosenek. Mimo to, "Apokalypsis" wypada doprawdy świetnie. Może to przez powalające wokalizy, a może przez atmosferę budowaną z niesamowitym przekonaniem i śmiałością.
Chelsea Wolfe powoli wciąga nas do swojego świata, by później pokazywać nam jego dziwactwa. Trudno nie ulec temu specyficznemu urokowi, niczym z jeszcze bardziej szalonej wersji "Czarnoksiężnika z krainy Oz". Choć dźwięki zdają się błąkać bez wyraźnego celu, klimat "Apokalipsy" jest zwarty od początku do końca i bardziej konsekwentny niż to, co słyszeliśmy na płytach Zoli Jesus. Ciekawe, co czeka w przyszłości tę demoniczną dziewczynę z Sacramento - zaczyna jak najwięksi, jednak wrodzony sceptycyzm każe mi do niej podchodzić z lekkim dystansem, bo - jak sama deklaruje - zamierza dalej eksperymentować z dźwiękami. Trudno ocenić, w jakim stopniu jesteśmy na to przygotowani.
M. Kubicki
Pendu Sound