Po przesłuchaniu nowego krążka Green Day "¡Uno!" mam wrażenie, że zespołowi przydałoby się dłuższe zastanowienie nad tym, czy aby forma od jakiegoś czasu nie przerasta jego muzyki.
Niegdyś prosta, punkowa kapela, po sukcesie rozdmuchanego, ale jakże miłego dla ucha koncept albumu "American Idiot", poczuła wiatr w żaglach i zaczęła się kurczowo trzymać etykietki autorów jednej z ciekawszych, współczesnych rock oper.
Już kolejny, nieudany "21st Century Breakdown" pokazał, że taktyka ta nie mogła starczyć na długo. Green Day jednak, zamiast po prostu nagrać nowe piosenki, zdecydowało się na ogłoszenie kolejnego dużego pomysłu wydawniczego – oddanie w ręce fanów w krótkich odstępach czasu trzech płyt. Już pierwsza z nich "¡Uno!" rodzi we mnie zwątpienie, że ten rok dla Green Day będzie udany.
Dwanaście utworów jest bardzo konsekwentnych w power-popowym stylu, zahaczając o dance punk. Kompozycje jednak są strasznie nudne, a na całej płycie znajdziemy może trzy chwytliwe refreny (np. "Let Yourself Go"). Najlepiej wypada wybijający się z tej masy, indie-rockowy "Kill The DJ", przypominający na początku czas pierwszych sukcesów Franz Ferdinand. Większość kawałków jest poza tym o jeden refren za długa i aż strach się bać, co w związku z tym przyniosą nam krążki "¡Dos!" i "¡Tré!". Oby trio miało jeszcze jakiegoś asa w rękawie.
M. Kubicki
WARNER