Młodziutka Andrade urodziła się na Kubie, potem wędrowała z rodzicami po świecie, a obecnie najmocniej czuje się związana z Wyspami Zielonego Przylądka. Od kilku lat zdobywa festiwalowe sceny świata, ale dopiero rok temu powstał ten debiutancki album. To trzymanie fanów w oczekiwaniu na odpowiedni moment okazało się bardzo trafnym zabiegiem taktycznym, bo Andrade oprócz kokieterii, zaskakuje mocnym, profesjonalnym ustawieniem głosu.
Nie odczuwamy w jej śpiewie ani śladu tremy nowicjusza, a pewność, pogoda i swoboda sprawiają wrażenie, jakby piosenkarka spędziła na scenie i w studio całe lata; tylko niezwykle młody i świeży głos każe nam wierzyć, że Andrade nie jest weteranem. W dobrze zintegrowanym repertuarze część piosenek to jej własne kompozycje świadczące o dojrzałości też w tym względzie. Udało się jej dokonać zręcznej fuzji elementów charakterystycznych dla Wysp Zielonego Przylądka i Brazylii (w duecie przyćmiła bardziej doświadczonego od niej Tete).
W zespole akompaniującym znaleźli się doskonali muzycy z obu stron Atlantyku, którzy wytworzyli pięknie falujący podkład instrumentalny. Składy często się zmieniają (z każdym udało się jej znaleźć wspólny język), co zaowocowało rozmaitością faktur. To wszystko jak najlepiej rokuje startującej, ale już chyba gwieździe. Trzymajmy kciuki, aby nie opuścił jej zapał twórczy i wdzięk. Andrade z pewnością zależy na sukcesie, ale nie dąży do niego, idąc na łatwiznę lub serwując upopowione wersje piosenek, a raczej przekonując do dobrego smaku i szlachetnej sztuki.
Cezary Gumiński
SONY-BMG