Z uwagą śledzę wypowiedzi artystów, kiedy to opowiadając o swoich inspiracjach powołują się na nazwiska kolegów po fachu. Czasem obok Boba Dylana, Muddy’ego Watersa pojawiają się te mniej znane: Jamesa Taylora, Randy’ego Newmana i Mose Allisona.
Kiedyś miałem okazję posłuchać Mose Allisona na North Sea Jazz Festival. Moją uwagę skupił jego niekonwencjonalny styl gry na fortepianie, nieco archaiczny, kojarzący się ze spelunkami lat 30., gdzie pianista przygrywał i podśpiewywał do hamburgera przestępcom różnej maści. Ale Mose Allison jest przede wszystkim genialnym kompozytorem i oryginalnym wokalistą, śpiewającym własne poezje. Nowy album, pierwszy studyjny od dziesięciu lat, brzmi jakby był zapisem koncertu. Swobodny styl gry, śpiew będący raczej opowieścią, skromny akompaniament znakomitych muzyków tworzą urokliwy nastrój obcowania z wielką sztuką. Każda z dwunastu piosenek to małe arcydzieło. Już po chwili zaczynamy przytupywać i podśpiewywać refren z Allisonem. Ja, słuchając, uśmiecham się z radością, że istnieją jeszcze artyści tej klasy, którym nie jest potrzebna medialna tuba, żeby dotrzeć do prawdziwych miłośników muzyki.
Marek Dusza
Anti/Sonic