Z zespołów, których losy śledzę, a których losy nie spędzają mi snu z powiek, Title Fight jeszcze do niedawna zaliczał się do czołówki takiego zestawienia. Wraz z wydaniem "Shed", niesamowitego kroku naprzód w rozwoju tej formacji, mój stosunek ulega zmianie, i jedyne, czego mogę sobie życzyć na nowy rok, to koncert Title Fight w Polsce.
Ich koledzy, poruszający się w podobnej stylistyce, Basement oraz Touche Amore albo mają zabookowane daty u nas, albo - na co liczę - trafią do Polski z kimś bardziej znanym. Jeśli wszystko się uda, a wieść gminna niesie, że są ku temu bardzo poważne przesłanki, Title Fight trafi na słowiańskie ziemie przed latem. To dobry news nie tylko z racji samego faktu koncertu, ale przede wszystkim, muzyki, która w połączeniu ze słońcem i ogólną atmosferą ciepłej pory roku będzie balsamem dla ciała i duszy.
Zanim się to jednak stanie, warto wsłuchać się w "Shed" i zapomnieć o pop-punkowym obliczu zespołu, (w głównej mierze) szybkich tempach utworów i graniu na przysłowiowe złamanie karku. "Shed" to propozycja dojrzalsza, cięższa, może nawet w pewnym sensie ciepła i melancholijna, ale to wciąż hardcore. Dobry hardcore.
Ciężej, mocniej, intensywniej - a paradoksalnie wciąż prosto i bez technicznych, a tym bardziej brzmieniowych fajerwerków. Tego mi brakowało. Życzę sobie i Wam więcej takich płyt. A dokładnie tej jednej pod choinką, z lokalnym (amerykańskim) patriotyzmem i inteligentnymi tekstami.
Grzegorz "Chain" Pindor