Czerwone pudełeczko w kształcie piramidy z napisem Orange The Juice kojarzy się raczej z walentynkowym prezentem niż opakowaniem CD. W środku koperta ze złotymi literami, wygląda jak eleganckie, ślubne zaproszenie, a płyta ułożona tak sprytnie, że sama wpada w palce - genialny projekt.
Orange The Juice to drugie, bardziej radykalne wcielenie zespołu Minimatikon, którego album "The Cabinet Of Dr. Caligari" (2012) uznałem za niezwykły. Ale nowe dzieło wokalisty Konrada Zawadzkiego, gitarzysty Dawida Lewandowskiego, basisty Marcina Jadacha, perkusisty Janka Kiedrzyńskiego, trębacza, klawiaturzysty Marcina A. Steczkowskiego i saksofonisty Mariusza Godziny jest jak uderzenie pioruna.
Skrzyżowanie Zappy z Zornem i Waitsem. Pierwsze cztery sekundy albumu to trash metal, następnie pastisz jazzowych brzmień przechodzi w granie na poważnie. Melodeklamacja do rozkołysanego rytmu, który to zwalnia, to przyspiesza. Słychać też wrzaski w stylu Mike`a Pattona, jazgotliwe frazy a la John Zorn, słowem polskie Naked City, ale ciekawsze, bardziej różnorodne, zagrane na luzie i z polotem, melodyjnie, rytmicznie.
Orange The Juice gra jazz, rock, blues, reggae i w stylu orkiestry cygańskiej Bregovicia, tylko w kabaretowej formie. Pomysłami może obdzielić kilka albumów. Słuchacze o słabych nerwach mogą dawkować sobie tę muzykę na raty albo po prostu podejść do niej na luzie, z otwartą głową. Warto.
Marek Dusza
ORANGETHEJUICE.COM