Wydany cztery lata temu debiutancki album Michaela Kiwanuki "Home Again" zachwycił słuchaczy kochających czarną muzykę. Płyt zrealizowanych w konwencji retro ukazuje się obecnie całe mnóstwo, a jednak było coś szczególnego w głosie Brytyjczyka o ugandyjskich korzeniach, co sprawiało, że nie sposób było się od jego piosenek uwolnić.
Mimo znakomitych recenzji i porównań do Adele, Michael Kiwanuka pozostał wykonawcą niszowym, dla wtajemniczonych. Z pewnością wyszło to mu na dobre, bo na jego drugim albumie nie ma śladu gwiazdorstwa. Jest za to znakomita muzyka o szlachetnym analogowym brzmieniu, zrealizowana za pomocą magakonsolety Briana Burtona (Danger Mouse) oraz młodego brytyjskiego producenta Inflo.
Kiwanuka wręcz hipnotyzuje swoimi utworami, niespiesznie buduje intymną atmosferę jak ze starych płyt jego mistrzów – Marvina Gaye’a, Billa Whitersa, Otisa Reddinga i Vana Morrisona.
To album pozbawiony singlowych hitów. Należy go słuchać w całości, by w pełni docenić wszelkie smaki, którymi został doprawiony. Dobre pojęcie daje już otwierający 10-minutowy utwór "Cold Little Heart". Ten epicki kawałek to prawdziwy majstersztyk, który scala w sobie elementy czarnego soulu, rockowej psychodelii, orkiestrowych aranżacji wyjętych niczym ze ścieżek Ennio Morricone, akustycznego folku oraz gitarowych zagrywek a la David Gilmoure`a. Dalej jest równie ciekawie i choć dominuje tu melancholia, to daleko jej do ckliwości.
"Love & Hate" z pewnością zdominuje tegoroczne listy w kategorii "Album Roku". Ja przy jego słuchaniu czułem frajdę równie wielką, jak przy ubiegłorocznych krążkach Kendricka Lamara i Kamashi Washingtona.
Grzegorz Dusza
UNIVERSAL