Słuchając starych mistrzów jazzu na koncertach czy z płyt, utwierdzam się w przekonaniu, że muzyka jest tym piękniejsza, im muzyk ma więcej w sobie ciepła, życzliwości, a także życiowych doświadczeń. A to przychodzi z wiekiem.
Z saksofonistą Charlesem Lloydem miałem okazję spotkać się, spojrzeć w jego jasne, spokojne oczy i zobaczyć w nich geniusza. On nie musi nikomu udowadniać, że jest wielki. To słychać w każdej nucie jego saksofonu czy fletu, a najlepiej na nagranym w duecie z niezwykłym pianistą Jasonem Moranem albumie "Hagar’s Song".
Pięcioczęściowa "Hagar Suite" jest dedykowana praprababci Lloyda, odebranej rodzinie i sprzedanej do niewolniczej pracy. - Suita odzwierciedla etapy jej życia: utratę rodziny, samotność, marzenia, rozpacz i pieśni, jakie śpiewała swym dzieciom - mówi saksofonista i kompozytor. Każda z pięciu części ma inny charakter, sugestywnie oddaje uczucia. Jego tenor ekscytująco brzmi w "Hagar’s Lullaby". To kołysanka śpiewana ze łzami w oczach.
Album "Hagar’s Song" uzupełniają interpretacje standardów: Strayhorna, Ellingtona i Gershwina, a zamykają współczesne kompozycje Boba Dylana i Briana Wilsona (Beach Boys). W starych i nowych utworach Lloyd znajduje ujmujące melodie i nadaje im piękne brzmienie. Fortepian Morana stanowi kontrastowe tło, a czasem przejmuje inicjatywę.
Grzegorz Dusza
ECM / UNIVERSAL