Już sama wiadomość, że z ostatniej sesji szwedzkiego tria e.s.t. w Sydney zostały nieopublikowane nagrania, zelektryzowała fanów nieodżałowanego pianisty Esbjörna Svenssona. Teraz możemy ich posłuchać. Jaka jest "301", ostatnia płyta legendarnego tria? Niesamowita! Aż dreszcze chodzą mi po plecach, kiedy jest słucham bodaj już piąty raz z rzędu. Może to najlepsza ich płyta? Ale tak pisałem chyba przy każdej, z wyjątkiem "Tuesday Wonderland".
Miałem szczęście odkryć trio e.s.t. dla polskich czytelników wraz z albumem "From Gagarin's Point of View" wydanym w 1999 r. Mieli już wówczas na koncie szwedzki odpowiednik nagrody Grammy za album "Winter in Venice" z 1997 r. Zadebiutowali albumem "When Everyone Has Gone" wydanym już w pierwszym roku działalności tria przez szwedzką wytwórnię Dragon. Później nagrali "E.S.T. Plays Monk" i koncertowy album "E.S.T. Live". Wznowiony po latach, uświadomił miłośnikom talentu młodych Szwedów, że od początku mieli oryginalną koncepcję improwizacji rozwijających się niezwykle ekspresyjnie w czasie koncertów.
Słychać było inspiracje triem Keitha Jarretta, ale kiedy rozmawiałem z Esbjörnem Swenssonem przed pierwszym koncertem tria w Polsce, promującym album "Seven Days of Falling", nie potwierdził opinii krytyków o wpływach Jarretta. - Jednym z moich ulubionych kompozytorów, niedoścignionych mistrzów jest Fryderyk Chopin. Jego dzieła, ich nastrój, wywarły duży wpływ na moje kompozycje. Zapewne dlatego nasza muzyka nie brzmi jak typowy jazz, utwory mają tak wyraźną linię melodyczną, że można ją nucić. Oczywiście nie jest łatwo znaleźć prostą melodię, dlatego poświęcam komponowaniu dużo czasu. Naszą silną stroną jest również to, że jesteśmy grupą, a nie trzema muzykami, którzy razem grają. Naszą współpracę, zgranie najlepiej zaobserwować na żywo - powiedział.
Dodał także, że oprócz Chopina inspiruje go Bach, Bartók, Brad Mehladau i grupa Radiohead. Z czasem to e.s.t. zaczęło inspirować inne zespoły, a Svensson wielu młodych pianistów. Kiedy rozmawiałem niedawno z Maciejem Tubisem z Tubis Trio, powiedział: - Kiedy usłyszałem ich płytę "From Gagarin’s Point of View", pomyślałem, że to jest moja koncepcja muzyki i że ktoś mnie wyprzedził.
Najważniejsze wydało mi się, co Svensson powiedział o oryginalnym brzmieniu, jaki osiągnęła grupa. - Dopóki twój instrument przemawia twoim głosem, nie musisz się troszczyć o brzmienie, pracować nad nim. Na scenie jestem sobą, nie gram kogoś innego jak aktor, moja wypowiedź jest szczera i z tego wynika jej oryginalność.
Właśnie szczerość i żarliwość wypowiedzi była magnesem dla publiczności na całym świecie. W Ameryce występowali przed k.d. lang i mieli owacje na stojąco, choć wszyscy dziwili się, że to szwedzki zespół. Miałem okazję podziwiać grę Svenssona z pierwszego rzędu podczas ich pamiętnego koncertu w Fabryce Trzciny. Na jego twarzy malowały się tak głębokie przeżycia jak cierpienie i radość. Był cały pochłonięty tworzeniem muzyki. Kompozycje, do których przykładał dużą wagę i przygotowywał je starannie i dokładnie, stanowiły tylko punkt wyjścia do poszukiwań Świętego Graala muzyki.
Czy go znaleźli na ostatniej sesji nagraniowej w Sydney, w studiu 301? Posłuchajmy. Album "301" rozpoczyna się od pojedynczych dźwięków fortepianu. Akordy gęstnieją, powtarzają się, można pomyśleć, że mają charakter impresji, coś w stylu Satiego. Svensson pomaga sobie, podśpiewując niczym Jarrett. Po chwili muzyka układa się w ujmującą liryzmem melodię. Dopiero w czwartej minucie pojawiają się pojedyncze pociągnięcia smykiem kontrabasisty Dana Berglunda i odrobina elektronicznych efektów.
Pierwszy utwór na "301" - "Behind The Stars", niepostrzeżenie przechodzi w "Inner City, City Lights". Svensson położył coś na strunach, preparuje dźwięki fortepianu. Perkusista Magnus Öström miarowo uderza szczoteczkami w bębny, w tle słychać jednostajny pomruk z jakiegoś elektronicznego urządzenia.
Berglund szarpie struny, wydobywając najniższe dźwięki, jakie przenosiły moje głośniki. Podłoga drży, po plecach przechodzą mi dreszcze, ogarnia mnie niepokój. Któryś z muzyków zapętla swój głos, dochodzi pojękiwanie pianisty rozwijającego spokojnie swoją improwizację. Niemalże do ekstazy. Ta muzyka wciąga mnie bez reszty, przestaję pisać, zamykam oczy. Ogarnia mnie bezkresny żal, że Esbjörna Svenssona już nie ma. Utonął podczas nurkowania 14 czerwca 2008 roku.
Napięcie rozpływa się podczas całkiem jazzowego, jak na e.s.t., tematu "The Left Lane". Ale jaki to jazz! Motoryczny, energiczny, nasycony rytmem i pasją. Utwór "Houston, The 5th" to krótkie brzmieniowe eksperymenty akustyczno-elektroniczne. Do romantycznego świata Szwedów wracamy chwilę później. "Three Falling Free Part I" to sześciominutowe, nastrojowe wprowadzenie do opus magnum tria, jakim jest część druga swobodnej improwizacji. Ta rozpoczyna się solówką perkusyjną o dynamicznym finale. Dramaturgia zagęszcza się, kiedy do akcji wchodzą kolejno: pianista i kontrabasista.
Już w czwartej minucie tego kwadransowego utworu wiem, że trzeba się rozsiąść wygodnie, przełknąć ślinę, a najlepiej zapiąć pasy. Tylko, że moja sofa nie ma pasów bezpieczeństwa! Przeżyłem na niej wiele muzycznych emocji, ale to, co robi ze mną e.s.t. nie mieści mi się w głowie. To brzmi jak riffy Hendrixa, Gilmoura i Metheny’ego z "Zero Tolerance For Silence" razem wzięte! Ale przecież tu nie ma gitary! Recenzja z wykrzyknikami? Ale tego nie da się inaczej opisać, kiedy serce przyspiesza na wyścigi z tętnem, oddech staje się krótszy, czuję, że mam wypieki na twarzy i gęsią skórkę...
Dobrze, że album "301" kończy się wyciszonym, spokojnym "Marzeniem z dzieciństwa". Miarowy rytm kontrabasu o jakże ujmującym, głębokim brzmieniu, czułe akordy Svenssona, Ostrom uderza dłońmi w bębny, szurają czynele. Zapanował spokój, spełnienie, jakby rzeczywiście muzycy zrealizowali swe dziecięce marzenia. Czy wiedzieli, że doprowadzą słuchaczy do ekstazy? Z pewnością czuli to na koncertach. Żal, że kończy się płyta, żal, że nie będzie następnych.
Marek Dusza