Trudno było mi uwierzyć, że po nieudanych dwóch poprzednich płytach czarnoskóra wokalistka może jeszcze cokolwiek zdziałać na scenie soul / r`n`b. Ósmym w swojej karierze albumem, Macy Gracy zamierzała bowiem utrzeć nosa wszystkim malkontentom, próbując odbudować swoją reputację po bardzo średnich "Covered" oraz "Talking Book".
Wszystko zaczęło się całkiem ciekawie, ponieważ wypuszczony ponad miesiąc temu singiel w postaci "Hands" przerwał passę melancholijnych utworów dominujących w dyskografii amerykańskiej piosenkarki. Wesoły funkowy riff wraz z naprawdę świetnym refrenem stworzyły kompozycję, która momentalnie zapada w pamięć i staje się jednym z ciekawszych punktów na płycie. Aż trudno uwierzyć, że głos Macy Gray potrafi zabrzmieć tak radośnie.
Zdecydowanie bliżej starszych dokonań stoi "I Miss Sex" z gościnnym udziałem wokalistki Tracy Nelson. W tym przypadku transowy bas i syntezator rodem z lat siedemdziesiątych stworzył idealną podwalinę do tego aż nadto dosadnego tekstu. Trzeba przyznać, że w tym przypadku amerykanka dość sprytnie wybrnęła z oskarżeń o hołubienie tekstów dołujących i zobojętniałych.
Niestety prawie połowa "The Way" składa się z kompozycji średnich, zupełnie nieodzwierciedlających talentu Macy. Wydaje mi się, że nawet te kilka utworów, które miałby szanse zaistnieć w niektórych rankingach, nie uratuje tej bądź co bądź słabej płyty.
Cały album kończy kawałek "Life" gdzie jednym z dominujących wersów jest "...Life it`s beautiful". Naprawdę nie rozumiem, dlaczego Macy Gray nie potrafi przelać tej pozytywnej energii na resztę kompozycji znajdujących się na płycie, ponieważ to mógłby być klucz do sukcesu. Tymczasem w rękach trzymam album, który pomimo kilku smaczków dalej nie wybija się ponad średnią i prawdopodobnie ostatecznie potwierdza, że piosenkarka w kontekście swojej muzycznej kariery powiedziała już chyba wszystko.
Marcin Czostek