Po zaskakującym elektronicznym wystrzale Jamie Lidell wraca do przytulnego soulu. Z korzyścią dla artyzmu, ale stratą dla portfela.
Wydany w 2013 roku krążek "Jamie Lidell" był szokiem dla fanów utalentowanego Anglika. Lidderdale owszem, nie porzucił zupełnie soulu i folku, ale osadził go w kolorowej elektronicznej stylistyce, mocno inspirowanej imprezami tanecznymi z lat 80. Cóż, ja nie byłem tym faktem zachwycony, ale recenzenci oraz kupujący okazali się patrzeć na Jamiego pozytywnym okiem.
"Building a Beginning" - z tego co obserwuję - już tak wysokich ocen nie zbiera, ale mam nadzieję, ze to nie sprawi, że Jamie Lidell zmieni kurs, który obrał wydając tę płytę. A jest on powrotem to pierwszych płyt artysty, jednoznacznie soulowych w klasycznym duchu. Muszka i garnitur to równie odpowiednie ubranie do tych dźwięków, co świecące spodnie i rozpięta pod szyją biała koszula.
Szósta płyta Jamiego podoba mi się przede wszystkim z powodu jego dopracowanego wokalu. Gdy wjeżdża numer tytułowy zastanawiam się, czy przypadkiem na jednym krążku nie spotkali się Rod Steward i James Brown. Od tego pierwszego Lidell wziął zawadiacką manierę i pewność siebie, od drugiego - głębię i pełnię barwy. Szanuję.
Bronią się także piosenki. Czy to romantyczna pościelówka "Find It Hard To Say" i czy typowy parkietowy wyrywacz "Nothing`s Gonna Change", Jamie śpiewa z tym samym ogniem, a jego towarzysze znakomicie aranżują całość, by idealnie oddać charakter kompozycji.
Dlatego też uważam, że właśnie Jamie Lidell klasyczny jest tym najlepszym - na "Building a Beginning" znajdziecie na to 14 dowodów.
Jurek Gibadło
Mystic