Finał rozgrywek futbolu amerykańskiego Super Bowl jest najważniejszym sportowym i medialnym wydarzeniem w USA. W przerwie meczu odbywa się show z udziałem aktualnie najpopularniejszych wykonawców. Do dziś wspomina się ten z 2004 roku, kiedy Justin Timberlake wystąpił w duecie z Janet Jackson. Wówczas doszło do wydarzenia okrzykniętego "aferą sutkową". Justin niby przypadkowo odsłonił pierś wokalistki, co widziały miliony telewidzów na całym świecie.
W tym roku na stadionie w Minneapolis odbyło się już bez skandalu. Justin Timberlake zaprezentował perfekcyjny taneczno-wokalny show promujący jego najnowszy album "Man of the Woods". Komentarze nie były zbyt przychylne, tak jak dość chłodne przyjęcie spotkało całą płytę.
Biały pop połączony z czarnym funkiem i soulem w wykonaniu Amerykanina wydaje się przygotowany wyłącznie pod teledyski. Wiele się tu dzieje, a jednak w tak potężnej dawce (16 piosenek) muzyka zlewa się w niezbyt strawną masę. Piosenki Timberlake'a znacznie lepiej wypadają, jeśli wyjmiemy je z całości.
Niestety, więcej w nich z Bruno Marsa niż z klasyki spod znaku Prince`a i Steviego Wondera. Muzyk, który dotąd wyznaczał nowe trendy r`n`b, wyraźnie osiadł na laurach. "Man of the Woods" brzmi poprawnie, ale nie ma w sobie żadnego pierwiastka oryginalności. brzmi poprawnie, ale nie ma w sobie żadnego pierwiastka oryginalności.
Grzegorz Dusza
SONY