The Verve nadal gra dla tych samych ludzi co lata temu. I to słychać. Członkowie zespołu dojrzewają muzycznie, teksty również nie stoją w miejscu. To także słychać. I choć część kompozycji trąci tutaj atmosferą sprzed albumu "Urban Hymns", to jednak widać, że "Forth" jest naturalną ewolucją w brzmieniu grupy, faktycznie "czwartym krążkiem" w jej karierze.
Bardzo dobrze, że sceptycyzm, jaki mogliśmy żywić w stosunku do tej płyty ginie już na jej początku, w momencie słuchania epickiego "Sit And Wonder". Już w tym momencie wraca to fajne uczucie z czasów gdy britpop jeszcze nie kojarzył się z kalkowaniem kilku genialnych kapel lat 90. Generalnie płyta ma bardzo inteligentną konstrukcję - drugim kawałkiem jest singel "Love Is Noise". I w ten sposób spędzamy pierwsze dziesięć minut w bardziej niż optymistycznym nastawieniu na resztę. Jest melodyjnie i inteligentnie, wystarczająco by nakręcić pozytywnie słuchaczy. Oczywiście, znajdą się i osoby, które będą niezadowolone. Na pewno nie ma tu agresji znanej z początków twórczości The Verve. Ta odchodziła z ich piosenek powoli i systematycznie, by teraz zniknąć całkowicie. Nie ma też prawdziwego hymnu, hitu na miarę "Bitter Sweet Symphony".
Można by więc powiedzieć, że faktycznie, wedle tytułu, "Forth" to czwarty album. Nazwa ta jednak nie kryje za sobą nic większego, ponadczasowego czy kultowego, i taki też jest też ten krążek. Czy to źle? Pewnie trochę szkoda talentu tych nieprzeciętnych ludzi, ale nie spodziewałem się cudów i może dlatego jestem zadowolony z owego zestawu dobrych piosenek tworzących zwartą, mimo że nieco monotematyczną całość. Gdy zaakceptujemy fakt, że większość wykonawców dla których scena nie jest już piaskownicą, nie jest w stanie zrobić na niej nic totalnie porywającego, zaczyna doceniać się rzemiosło takich grup jak The Verve. Zwłaszcza że po prawie dwóch dekadach, z czego jednej, która upłynęła pod znakiem przerwy w nagrywaniu, Brytyjczycy nadal nie mają się czego wstydzić.
Marcin Kubicki
EMI