"Hypoxia" to niby tylko 30 minut muzyki, ale emocji znajdziemy tu więcej niż na niejednym kilka razy dłuższym albumie. Kathryn Williams - kocham panią!
W czasach, gdy alternatywna młodzież jarała się Bon Iverem czy Mumford & Sons, ja swoich inspiracji szukałem u folkujących kobiet. Wtedy to zakochałem się m.in. w Beth Orton oraz właśnie w Kathryn Williams. Ot, taka muzyczna poligamia.
Druga z artystek odwiedziła mnie ostatnio po raz kolejny przy okazji premiery swojego jedenastego krążka, "Hypoxia". Pochodząca z Liverpoolu Williams załapała mnie za twarz już przy pierwszym arcypięknym utworze "Electric" i nie pozwoliła się oderwać do końca płyty.
Wspomniana "jedynka" to Williams w pigułce. Śpiewająca półszeptem, którym delikatnie pieści uszy i serce i ostrożnie szarpiąca struny wygrywające boską, acz prostą melodię. Całość podbijają smyki i akustyczny bas. Miód!
Od pierwszego przesłuchania nie sposób nie pokochać przede wszystkim "Cuckoo" z filmową, nieco niepokojącą, introdukcją na pianinie (Kathryn szybko jednak koi wszelkie lęki swoim anielskim głosem). Na wyróżnienie zasługuje także zamykający wydawnictwo utwór "Past Of Us". Sporo w nim nawiązań do country (gitara pedal steel i charakterystyczna rytmika), ale takiego, które chętnie posłucha nawet człek innej niż jankeska nacji.
Jeśli miałbym wskazać (nieco na siłę) wadę tego materiału, to pewnie byłaby nim produkcja. Moim skromnym zdaniem miejscami jest zbyt "barokowo", za bogato, a głos Williams schodzi na drugi plan. Jak dla mnie do pełni szczęścia wystarczyłby jej wokal, gitara, ewentualnie pianino. Tym niemniej jestem urzeczony "Hypoxią". Ten album tylko utwierdza mnie w platonicznym uczuciu, jakie żywię do Kathryn.
Jurek Gibadło
Mystic