Dawno już przestałem ekscytować się muzyką rodem z Islandii i nowa płyta Asgeira nic w tym temacie nie zmienia. Co nie znaczy, że jest zła.
Islandzcy artyści od czasu spektakularnych dokonań Bjork są w Zachodnim świecie zawsze przyjmowani z otwartymi rękami. Warto dodać, że w promocji pomagają im miejscowi impresario, organizujący rokrocznie festiwale, na które zapraszani są cenieni dziennikarze i promotorzy koncertów w innych (głównie europejskich) krajach. W ten sposób lista mieszkańców tego pięknego kraju, znanych z muzykowania każdego roku się wydłuża.
Czy ich muzyka różni się czymś od znanej nam brytyjskiej czy amerykańskiej, albo choćby skandynawskiej? Nie uważam tak. Być może w brzmieniu i śpiewie tamtejszych artystów pojawia się pewna nuta tajemnicy, może też jakiegoś smutku wynikającego z geograficznej izolacji Islandii. Poza tym zdecydowana większość twórców czerpie z tego, co już dobrze znane. Nie inaczej jest z Asgeirem, a jego trzecia płyta, "Afterglow", to najlepszy przykład.
Młody mieszkaniec Reykiawiku ordynarnie wręcz czerpie z dokonań Bon Ivera (tego przed ostatnią konwersją na udawanie Petera Gabriela) i miesza je z muzyką Jamesa Blake`a. I właściwie na tym mógłbym skończyć opis "Afterglow", ale wypada mi napisać, że choć Asgeir jest wtórny, to jednak w tej wtórności uroczy.
Najpiękniej wychodzą mu "pościelówy", totalnie minimalistyczne ballady pokroju "Dreaming" (głos, pianino i bardzo ciekawie wpleciony minimalny bit). Nieco mniej przekonują mnie dynamiczne, syntetyczne kawałki pokroju "Underneath It".
Jednak - oddajmy cesarzowi co cesarskie - wszystkie zostały świetnie wyprodukowane i zmiksowane. I także z tego powodu warto dać Asgeirowi szansę. Nawet jeśli macie takie samo podejście do fenomenu Islandii jak ja.
Jurek Gibadło
Mystic