Ponadczasowy singel i dziesięć poprawnych kawałków - tak prezentuje się 12. album studyjny jednego z najbardziej niedocenianych brytyjskich zespołów.
James z przerwami trwa na straży głoszenia światu brit-popu i alternatywnego rocka już ponad 30 lat. Załoga Tima Bootha ma jednak pecha - zawsze jest nieco z tyłu, za modami. Wciąż znajdują się zespoły, które grzeją publikę mocniej. Ergo: nie dają szans wyjść James z cienia. I tak już pewnie pozostanie na wieki wieków.
Najnowszy krążek kapeli z Manchesteru, "La Petite Mort", to bowiem w głównej mierze zbiór poprawnych, melodyjnych, ale też dalekich od wywołania ekscytacji numerów. "Walk Like You" trochę niepotrzebnie rozciągnięto do siedmiu minut, acz aranżacyjne smaczki w postaci dorzucenia dęciaków robią naprawdę dobre wrażenie. "Frozen Britain" legitymuje się świetnym refrenem, ale plastikowe wstawki i niezbyt lotne zwrotki jakoś nie zachęcają do ponownego sięgnięcia po ten utwór.
Recenzja teoretycznie mogłaby się w tym momencie skończyć, a w waszej świadomości pozostałby obraz krążka, po który powinni sięgnąć chyba tylko fani zespołu i gatunku, który reprezentuje. Jednak na "La Petite Mort" znajduje się jedna prawdziwa perełka. Jest nią kawałek "Moving On" - nie tylko jeden z najlepszych (najlepszy?) numerów James, nie tylko czołówka tegorocznych singli, ale kto wie, czy nie jeden z najwspanialszych kawałków XXI wieku (serio, serio)!
Wyzwalający tekst o rozpoczęciu nowego życia (ale bez odcinania się od przyjaciół), bezbłędny refren, który wkręcił się w głowę nawet mojemu kumplowi, zadeklarowanemu fanowi ekstremalnego metalu, wreszcie odświeżająca aranżacja: tu jęknie gitara, tam dźwiękową plamę dorzucą klawisze, to znów całość zostanie przepięknie ubarwiona przez trąbkę. Słuchając "Moving On" naprawdę dostaję pozytywnego kopa i nieco wzruszony, ale też podbudowany mam ochotę iść naprzód. Tu i teraz.
I właściwie dla tego jednego kawałka warto zaprzyjaźnić się z "La Petite Mort". Lepszego, przynajmniej dla mnie, w tym roku nie będzie.
Jurek Gibadło
Mystic