Po kilku ambitniejszych przedsięwzięciach amerykańska gwiazda popu i kina powraca do muzyki, za którą pokochali ją fani. Siódmy album wokalistki, "Mayhem”, ukazał się w doskonałym dla niej momencie.
Inne najważniejsze gwiazdy amerykańskiej piosenki, jak Beyonce, Taylor Swift czy Billie Eilish, wydały płyty w ubiegłym roku, co daje jej sporo przestrzeni, by dominować na listach przebojów. "Mayhem” oznacza chaos i trochę tego chaosu wkrada się na płytę. Trudno dostrzec tu jakąś myśl przewodnią. To raczej kalka muzyki, która dominuje na listach w ostatnich latach, mocno osadzona w tanecznym popie lat 80. i 90.
W swoich piosenkach Lady Gaga kosekwentnie przywołuje ducha produkcji Michaela Jacksona, Madonny, Prince’a, Davida Bowiego czy Gwen Stefani. Otrzymujemy tu mieszankę energetycznych rytmów i precyzyjnych melodii, do których ma ewidentną smykałkę. Jest tu miejsce dla electropopu, rockowych gitar, funkowych rytmów i francuskiej elektroniki.
Piosenki rozpatrywać należy jednak bardziej jako pojedyncze numery, które w połączeniu z wysokobudżetowymi klipami odniosą medialny sukces. W dużej, blisko godzinnej dawce zaczynają jednak nużyć, a podbite brzmienie staje się wręcz męczące. Płyta z pewnością umocni pozycję Lady Gagi jako ikony popu, choć z peanami na jej cześć jeszcze bym się wstrzymał.
Grzegorz Dusza
Universal