W roku 2007, po premierze "świętego" dla wszystkich fanów psychodelicznego popu, albumu "Person Pitch", ostatecznie zrozumiałem, dlaczego misie panda są pod ochroną. Dzisiaj, po czterech latach oczekiwania i premierze płyty "Tomboy", mam wrażenie, że pora przechrzcić muzyka ze "zwierzęcego kolektywu“ na koalę. Kolejne utwory brzmią bowiem, jakby nasz bohater w studiu nagraniowym zdecydowanie przedawkował liście eukaliptusa.
Jednak po kolei. Na plus zdecydowanie należy zaliczyć część pomysłów, takich jak choćby utwór "Surfer's Hymn", po usłyszeniu którego sam Brian Wilson powinien paść na kolana. Talent Panda Bear jest niepodważalny i gdyby nie ostateczny szlif utworów, moglibyśmy uznać to wydanie za bardzo udane. Zamiast tego otrzymaliśmy album z boleśnie słabą produkcją, przeciążoną uporczywie pojawiającymi się w każdym utworze pogłosami.
Uszy więdną, gdy poziom kompresji dźwięku dochodzi do tego stopnia, że trudno jest mi wymienić drugą płytę z podobnie przytłaczającym brzmieniem. Mam wrażenie, że nawet miłośnicy totalnie podziemnych dźwięków będą zawiedzeni monotonnością i symetrią tego, co wysmażył miś. Cóż, dziwne to, że się od nas, ludzi odwraca, zupełnie jak w wierszu Jana Brzechwy, kończącym się słowami: "Chętnie Państwu łapę poda. Nie chce podać? - a to szkoda!".
M. Kubicki
PAW TRACKS