Sam lider Wilków powiedział: "będę naprawdę zawiedziony, jeśli nie przyniesie on choćby jednego przeboju"… Mieliśmy okazję porozmawiać o nowym materiale, rodzinnym biznesie, programach typu talent show oraz inspirującej Roberta młodzieży…
Jak podsumowałbyś wasz powrót po płycie "Światło i Mrok". Mam wrażenie, że był to jeden z bardziej artystycznych albumów w dorobku "nowych" Wilków. Jestem ciekaw, jak odebrali go Wasi fani.
Pojawiło się dużo pozytywnych słów, zagraliśmy mnóstwo świetnych koncertów. Ta płyta, w ogólnym bilansie, przyniosła Wilkom wiele dobrego. W trakcie naszych występów, pojawiło się sporo artystycznych happeningów, szamańskich tańców, bębnów i wspólnych śpiewów. To była świetna stymulacja dla zespołu. Mam jednak odrobinę żalu do fanów, którzy kojarzą Wilki jeszcze z czasów lat 90. Z ich strony odzew był naprawdę mały. Nie liczyłem oczywiście na jakąś potrójną platynę. Miałem po prostu nadzieję, że ten sygnał od fanów będzie bardziej wyraźny.
Pytam bo odniosłem wrażenie, że nowy album jest znacznie bardziej przebojowy. Tak jakbyście nagrywali z myślą o tych, dla których utwory na "Światło i Mrok" były za mało popowe…
Zgadza się. Za rok będziemy obchodzili 25-lecie. Zespół ma fanów, którzy są zarówno w moim wieku, jak i wieku moich synów. Wiele osób oczekuje od nas ballad i muzyki, przy której można się zrelaksować; takiego "chilloutowego" rock`n`rolla. Ja nie do końca chciałbym podążać tą drogą. Nowa płyta to chyba najbardziej dynamiczny album, jaki nagraliśmy z Wilkami. To wynika również z tego, że ostatnio bardzo dużo komponowałem. Wiele kawałków rozdałem innym artystom.
Nagrałem solowy album. I chyba przez to, brakowało mi typowych Wilków, już z tego okresu po naszym powrocie. Chciałem znowu trafić do tych, którzy poznali nas dzięki takim utworom, jak "Urke", "Baśka" czy "Here I Am". Z tymi ludźmi nawiązujemy świetny kontakt na koncertach. Ostatnia trasa była bardzo szamańska. Powyciągaliśmy dużo zakręconych numerów, zarówno muzycznie, jak i tekstowo. Poprzednia seria koncertów klubowych to z kolei kawałki bardziej rock’n’rollowe, nawiązujące do Jarocina z przełomu lat 80. i 90. Wydaje mi się, że cały czas bawimy się formą. W przypadku tego albumu będę naprawdę zawiedziony, jeśli nie przyniesie on choćby jednego przeboju.
O to chyba nie musisz się martwić. "W drodze do marzeń" czy "Wenus, tu Mars" to, moim zdaniem, idealne, radiowe single. Zauważyłem też nieco inny kierunek, jeśli chodzi o teksty. Wspomniany wcześniej szamanizm zastąpiła proza życia i kwestie związane z tym, jacy tak naprawdę są ludzie…
Teksty pisałem ja i moja żona Monika. One rzeczywiście są blisko człowieka i wszystkiego, co przeżywamy na co dzień. Większość z nich nie jest oderwana od rzeczywistości. Na poprzedniej płycie znacznie bardziej odlatywałem. Fani często pytali mnie o znaczenie niektórych wersów. Na nowym albumie, nie rezygnując oczywiście z pewnej jakości, postanowiłem jednak skorzystać z nieco prostszych słów. Podejmowane tematy dotyczą rzeczy, które łatwo jest dostrzec normalnym, fajnym ludziom.
Słuchając tych tekstów, miałem wrażenie, że pomimo pewnych napięć społecznych, które nasilają się na świecie, próbujesz przekonać sam siebie, że ludzie z natury, mimo wszystko, są dobrzy.
Głęboko w to wierzę. Nie chcę wdawać się w rozmowy o polityce, ale te wszystkie społeczne przemiany, jak choćby fala uchodźców zalewających Europę, są dla świata niezwykle ważne. Jeśli to nie zostanie uporządkowane, znajdziemy się po dwóch stronach barykady, jak w filmie science-fiction w stylu Dystrykt 9. To będzie katastrofa, bo jeśli tak się stanie, nie będzie już powrotu do normalności, jaką mamy teraz. Ja się wcale nie cieszę, że przyjeżdżają do nas ludzie, którzy nam zagrażają, ale budowanie murów i gett to najgorsze rozwiązanie. Nie wolno do tego dopuścić.
Zostawmy w takim razie politykę. Skąd tytuł płyty: "Przez dziewczyny"? Od lat żyjesz w szczęśliwym związku z Moniką, która pełni też rolę managera zespołu Wilki. To bardziej oko puszczone do fanów czy pewna nostalgia za czasami młodości?
Chyba jedno i drugie. Jest w tym pewna obserwacja rzeczywistości. Dużo rozmawiam z rówieśnikami moich synów i muszę powiedzieć, że bardzo mnie to rozwija. Jestem zachwycony młodymi ludźmi i ich wiedzą. Można z nimi rozmawiać naprawdę o wszystkim. Jeśli ktoś nudzi, to zwykle jestem to ja, kiedy przeholuję z winem.
Tytuł płyty to z jednej strony obserwacja rzeczywistości, a z drugiej – miły powrót do lat 80. i 90. Rozmowy z przedstawicielami młodszego pokolenia oraz to, że śpiewam w zespole z Beniaminem (syn Roberta dop. red.) na pewno miały duży wpływ na warstwę tekstową nowego albumu. To wszystko w fajny sposób mnie nakręcało. Kiedy skończy się czas promocji najnowszej płyty Wilków, bardzo chciałbym nagrać materiał z moimi synami i nazwać to po prostu "Gawlińscy".
Cieszę się, że nawiązałeś do Beniamina. Ciekawi mnie to, jak odnajdujesz się w jednym zespole ze swoim synem? Jesteś kimś w rodzaju mentora czy to bardziej on jest dla ciebie inspiracją?
Wydaje mi się, że uczymy się od siebie nawzajem. Beniamin i Emanuel (drugi syn Roberta dop. red.) dali mi impuls, żeby znowu wrócić do muzyki, której przestałem słuchać dawno temu. Kiedy chłopaki zaczęli uczyć się grać na instrumentach, sięgali do Jimiego Hendrixa, Pink Floyd czy Marka Knopflera. Ta muzyka odeszła ode mnie w latach 80. i wróciła dopiero teraz. Mimo upływającego czasu, to wciąż jest totalna petarda, która dodatkowo uwalnia wspomnienia. Wciąż pamiętam zapach Dark Side Of The Moon z czasów, kiedy po raz pierwszy udało mi się zdobyć ten album. Jeśli chodzi o mój wkład w rozwój artystyczny synów, staram się nauczyć ich wszystkiego, co sam wiem o branży muzycznej, i czego należy się w niej wystrzegać.
Na przykład?
Wielu rzeczy. Przede wszystkim nieuczciwych managerów.
Z tym nie macie chyba większych problemów…
(śmiech) My akurat nie. Ale to dlatego, że w przeszłości mieliśmy styczność z nieuczciwymi ludźmi. Pewnego dnia powiedziałem do żony: "Misiek, to musisz być ty. Nie mam nikogo bliskiego, kto mógłby się tym zająć". Nie wiem, czy Monika była z tego powodu szczęśliwa, bo na pewno chciała się wtedy dalej rozwijać artystycznie, ale w końcu się zgodziła. Już w czasach naszej młodości moja żona stąpała twardo po ziemi, więc uznałem, że idealnie nadaje się do roli managera. Biznes rodzinny to piękna sprawa. Bardzo często jeździmy do Grecji, gdzie taki model sprawdza się w niemal każdej branży. Tylko u nas panuje dziwne przekonanie, że brat na brata zawsze będzie ostrzył widły. A to bez sensu. Gorąco wszystkich namawiam do robienia biznesów rodzinnych. Nawet jeśli ludzie mają inne charaktery, trzeba to zwalczyć i próbować dojść do porozumienia.
Wyobrażasz sobie, że mógłbyś to powiedzieć 20 lat temu? Myślałeś wtedy takimi kategoriami?
Wydaje mi się, że nie. Ale właśnie takie rzeczy tłumaczę moim synom. Z kolei oni sprzedają mi wiele nowinek ze współczesnego świata. Wiele razy pokazywali mi nowe podejścia do harmonizacji gitary czy ciekawe rozwiązania w kwestii pewnych przejść na gryfie. Dzięki temu mam szansę choćby minimalnie polepszać swój gitarowy warsztat. Otwarcie jednak przyznaję, że to Beniamin jest gitarzystą w domu. Z kolei Emanuel gra lepiej ode mnie na basie. Pozostało mi jedynie dogrywanie drugiej gitary. Muszę przyznać, że świetnie się bawimy. Nasze instrumentarium jest naprawdę duże. Mamy też komfortowe warunki do nagrań, ponieważ mamy w domu małe studio. Marzę o tym, żebyśmy w końcu mogli zrobić coś we trójkę. Ale to dopiero plany na przyszłość. Póki co, jestem bardzo dumny z nowego albumu Wilków.
No właśnie. Opowiedz, jak wyglądała praca nad płytą.
Przede wszystkim bardzo się cieszę, że spotkaliśmy się po dziesięciu latach z Jasiem (Jarosławem Kidawą dop. red.), który przez ten czas bardzo rozwinął się muzycznie. Długo rozglądałem się za producentem, aż pewnego dnia trafiliśmy na siebie w zupełnie spontaniczny sposób. Zaprosiłem go do domu, żeby napić się piwa i porozmawiać. Powiedział mi wtedy, że chyba będzie kończył swoją przygodę z nagrywaniem bo denerwują go już ci wszyscy tak zwani "klawiszowi producenci"; za dużo pieniędzy i nerwów kosztuje go ta praca. Wtedy wpadłem na pomysł, żebyśmy nagrali coś razem. Powstały pierwsze cztery numery i wiedziałem już, że wyjdzie z tego cały album.
Jaki był udział Beniamina w nagraniach? Pozwoliliście mu na zastrzyk świeżej krwi do zespołu?
Przy okazji pracy nad nowym albumem, Beniamin pełnił wiele różnych funkcji. Grał na gitarze akustycznej, wykonał dwie solówki, śpiewał i chyba w każdym numerze dograł jakieś klawisze. Bardzo podoba mi się jego podejście. W ogóle nie próbował wciskać syntezatorów na siłę, gdzie tylko się da. Klawisze dodają smaczków, jednak płyta wciąż pozostaje gitarowa. W historii rocka było dużo zespołów, które, w moim odczuciu, przegięły z elektroniką. Chodzi mi tu np. o Queen albo Aerosmith.
Po 10 albo 20 latach nie można już tego słuchać. Wydaje mi się, że na przestrzeni epok gitara była tym instrumentem, który zawsze potrafił się obronić. Jak słucham Bo Diddleya albo innych starych bluesmanów, wciąż czuję tamten "czad". W przypadku syntezatorów, do kanonu weszły tylko takie klasyki, jak Rhodes czy Moog. Na tych klawiszach gra się nawet koncerty unplugged. Cyfrowe instrumenty nie bronią się już tak dobrze. W wielu przypadkach są one bardzo przekombinowane. Z drugiej strony, z gitarą też jest pewien problem.
Beniamin bardzo ceni sobie "wymiataczy", którzy grają jak Vai czy Malmsteen. Są świetni, ale co z tego, jeśli nie potrafią skomponować dobrej melodii. Nie jestem fanem podziałów, ale jeden chętnie bym wprowadził: na muzykę sportową i rozrywkową. W pierwszej kategorii umieściłbym wszystkich gigantów swoich instrumentów, którzy nigdy nie sprawdzą się w zwykłym zespole.
W tym podziale brakuje mi jeszcze miejsca dla tych muzyków, którzy wariują na punkcie brzmienia i godzinami potrafią szukać nowych ustawień w syntezatorach lub testują nieskończoną ilość efektów gitarowych. Jak wygląda to u was?
To wspaniała droga. Wydaje mi się, że zespół Wilki to konglomerat, w którym każdy ma do tego trochę inne podejście. Nową płytę nagrywaliśmy starą szkołą, zaczynając od bębnów. Oczywiście graliśmy wtedy wszyscy, żeby mieć lepszy "feeling". Hubert Gasiul ma świetne bębniarskie patenty. Preferuje jednocześnie grę na bardzo starym sprzęcie. Na nowej płycie, w czterech numerach pojawia się perkusja Ludwig. Pozostałe bębny były już w ogóle prastare, bardziej w stylu The Beatles.
Kiedy mieliśmy już zarejestrowaną perkusję, Marcin Ciempiel dograł bas. Zawsze robi to szalenie melodyjnie. To najlepszy rock’n’rollowy basista, jakiego kiedykolwiek słyszałem. Większość płyty nagrał kostką. Kiedy mieliśmy już sekcję, wziąłem akustyka i zaśpiewałem poszczególne utwory. Tak powstały piloty. Na tym etapie, dołączył Maciej Gładysz i razem z Jasiem zaczęli pracę nad brzmieniami. Kiedy nie było już więcej pomysłów na gitary, wzięliśmy się za klawisze.
Na koniec zaczęła się już typowa studyjna zabawa. Wydaje mi się, jednak, że największą rolę odegrała w tym wszystkim sekcja. Bas to instrument, który decyduje o tym, czy utwór będzie, na przykład, taneczny. Basista, który ma fajny groove, potrafi zrobić cuda nawet wtedy, kiedy musi grać pod "połamane" bębny.
Jaki sprzęt towarzyszył wam w studio podczas nagrywania nowej płyty?
Maciek Gładysz ma Gretscha. Ja gram na gitarze sygnowanej przez Cheta Atkinsa. W moim instrumencie nie ma wycięć wiolinowych, jednak są to bardzo podobne modele. Jeśli chodzi o wzmacniacze, Maciek nie uznaje innej marki niż Vox. Próbowałem go przekonać do mojego Bognera Shiva, jednak nic z tego nie wyszło. Mikis gra na gitarze PRS Hollowbody. Podpina ją pod wzmacniacz Bogner Ecstasy 101B. Jeśli chodzi o Beniamina, jego podstawową gitarą jest Stratocaster. Solówki grał na japońskim wiośle firmy Aria. Marcin Ciempiel nagrał wszystko na Gibsonie Thunderbirdzie, którego kupił, jeszcze za czasów sklepu Zbyszka Hołdysa. To naprawdę wspaniały bas.
Kto słucha obecnie Wilków. Czy obecność Beniamina w zespole, pomaga ściągnąć nieco młodszych odbiorców?
Jeszcze nie, ale liczę, że tak właśnie będzie (śmiech). Przekrój wiekowy na naszych koncertach to zabawna kwestia. Podział jest naprawdę zróżnicowany: od studentów po osoby w naprawdę sędziwym wieku. Ta ostatnia grupa ma w sobie chyba najwięcej uroku. Uwielbiam patrzeć na te uśmiechnięte buzie najstarszych słuchaczek, które tańczą i śpiewają, stojąc gdzieś z tyłu.
Gramy z Wilkami przeróżne koncerty, na małych i dużych scenach. To jest naprawdę fajne, bo daje poczucie pewnej cyganerii. Jednego dnia na wielkiej scenie festiwalowej scenie gra po nas np. Lenny Kravitz, a drugiego jedziemy do małej miejscowości, o istnieniu której nie mieliśmy wcześniej pojęcia. Tam nie ma wielkich reflektorów, a na nasz koncert i tak przychodzi kilka tysięcy ludzi. W innych miasteczku, może to być tysiąc osób albo i pięćset, kiedy z nieba zacznie lać deszcz. W takich sytuacjach pomaga herbatka z prądem wypita w garderobie (śmiech).
Wydaje mi się, że dla ludzi, którzy stoją i mokną pod sceną, jesteśmy w stanie zagrać jeszcze lepszy koncert niż na co dzień. Takie występy mają ogromny urok i dają ogromnego kopa. Zbigniew Wodecki był ostatnio gościem Marka Niedźwieckiego i powiedział, że bycie "estradowcem" to jeden z trudniejszych zawodów świata. Nie mogę się nie zgodzić. Kariera muzyka to jest hartowanie stali. Nie można wybrzydzać. Trzeba grać mnóstwo koncertów. To mi się bardzo podoba w Stanach. Tam artysta musi położyć serce na widelcu, żeby osiągnąć sukces. Mam wrażenie, że u nas tego nie ma. U nas żyje się teraz programami typu talent show…
Jak się zapatrujesz na te wszystkie nowe sposoby promocji muzyki? Nie mam tu na myśli tylko programów telewizyjnych. Dużo dzieje się przecież w Internecie.
Bardzo mi się to podoba, ale są rzeczy, które naprawdę mnie martwią. W latach 90. wydawało nam się, że czasy wyzyskiwania artystów z wszelkich dóbr intelektualnych zostały zażegnane. Później pojawiły się media internetowe i spirala zaczęła nakręcać się od nowa. To nieprawda, że wszystko powinno być za darmo. Jasne, że każdy by tak chciał, ale nie możemy dyskryminować ludzi, którzy tworzą dobra intelektualne. Dlaczego ktoś, kto szyje kapcie, ma za do dostawać kasę, podczas gdy piosenki mają być darmowe. Coś się we mnie buntuje i czuję, że nie powinno tak być. Jeszcze bardziej martwi mnie to, co stanie się z kinematografią czy literaturą. Za chwilę najzdolniejsi będą zmieniali branże, bo też będą chcieli mieć fajne fury i chaty. Wtedy w sztuce zostaną tylko ci, którym wystarczy sam fakt "bycia artystą". Niestety, mogą to być ludzie mało zdolni, mało ciekawi i mało interesujący…
Czy już teraz widzisz takie "osobowości" na polskiej scenie?
Od momentu, kiedy pojawił się producent w filmie, zaczęły powstawać głupkowate produkcje. Mam wrażenie, że analogicznie działa to teraz w muzyce. Jak grzyby po deszczu wyrastają kolejne "dziewczynki", które nie mają nic do powiedzenia i nigdy nie miałyby szans na przebicie się do mainstreamu, występując z gitarą w klubie. Co innego, kiedy stoi za nimi sztab producentów. Wtedy wszystko zaczyna działać. Nie ma w tym jednak naturalnych, artystycznych wartości. Dziewczynka ma wstać rano, zająć się tańcem, świetnie wyglądać i nie wtrącać się w to, co robią producenci. Panowie poprawią niedoskonałości, a nasza "bohaterka", po przesłuchaniu podrasowanych nagrań, sama się zdziwi, że tak dobrze zaśpiewała.
A co z zespołami, które zgłaszają się do wspomnianych programów? Tam mamy do czynienia z materiałem autorskim.
Zespół to znacznie lepszy wybór niż solista. Paczka kumpli zdaje sobie sprawę z tego, po co idą do takiego programu i co chcą osiągnąć. Jeśli gitarzyści wiedzą co robią, a wokalista ma swoją charyzmę, to żaden producent nie jest w stanie wypaczyć ich potencjału. Najgorsze są sytuacje, w których wygrywa ładna miła dziewczynka, która sama nie wie, o czym chciałaby śpiewać, a jednocześnie wszyscy traktują ją jak gwiazdę. Bardzo mnie irytuje nadużywanie tego słowa w dyskursie publicznym. Na takie miano trzeba zasłużyć.
Rozmawiał Bartłomiej Luzak