- Dlaczego najnowszy album "Inspiration: A Tribute to Nat King Cole" otwiera pana nagranie z dzieciństwa.
- Zrobiła je moja matka i przechowała je. Niedawno dała mi mówiąc: posłuchaj, to jest mały Georgie Benson. Włączyłem i byłem kompletnie zszokowany! To miałem być ja? Odtworzyłem to nagranie mojemu producentowi, który był zachwycony. Powiedział, że chce nim otworzyć album. Nie, absolutnie nie możesz tego opublikować na płycie - powiedziałem mu. Oczywiście, że mogę i zrobię to - odpowiedział. Uzasadnił, że to świetna retrospektywa dla artysty, pokazanie jak szybko biegnie czas i jak się zmieniamy. Przekonał mnie tym. Teraz mi się nawet podoba ten pomysł. To dobry początek opowieści o życiu.
- Skąd wzięła się pana fascynacja piosenkami Nat King Cole`a?
- Kiedy byłem mały, najlepsze piosenki w radiu śpiewali afroamerykańscy artyści reprezentujący r`n`b i blues. Był też pop, ale żaden z ówczesnych artystów nawet w części nie był tak dobry jak Nat King Cole. Miał ciepły, wspaniały głos, z wielką wrażliwością śpiewał znakomity repertuar, miał najlepsze aranżacje. Jego piosenki zapadały w pamięć, przyklejały się do słuchacza. Słuchając go. myślałem sobie, chciałbym być taki jak on.
- Jak zaczął pan przygodę z muzyką?
- Mój przybrany ojciec był gitarzystą. Spotkał moją matkę, kiedy miałem siedem czy osiem lat. Bardzo chciałem grać na gitarze, jak on, ale miałem za małe dłonie. Gdzieś na śmietniku znalazł mi roztrzaskaną ukulele, posklejał ją, założył struny i pokazał mi kilka pierwszych akordów.
Byłem szczęśliwy, że mogę grać. Zacząłem też śpiewać popularne piosenki r`n`b, a także utwory z repertuaru Nat King Cole`a. Brałem ukulele, stawałem na rogu ulicy, śpiewałem i grałem, a mój kuzyn obchodził przechodniów z czapką baseballową. Cokolwiek usłyszałem w radiu, wykonywałem na ulicy. Miałem nawet jeden czy dwa utwory be-bopowe, ale ludziom się to nie podobało. Rzucali we mnie monetami, żebym przestał.
- Kiedy zainteresował się pan jazzem?
- Od początku podobały mi się wpadające w ucho tematy, z czasem polubiłem improwizacje. Tyle się w nich działo różnych tajemniczych rzeczy. Uczyłem się muzyki w Pittsburghu, grałem i śpiewałem wieczorami w klubach, gdzie zwrócił na mnie uwagę organista Jack McDuff. Zaprosił mnie na jam session. Wtedy nie uważałem się za gitarzystę, byłem śpiewakiem, który akompaniuje sobie na gitarze. Jack udzielił mi pierwszej lekcji i tak uczyłem się od niego przy każdej możliwości wspólnego grania. Dzięki niemu zrozumiałem, na czym polega jazz.
Po jakimś czasie przeczytałem o sobie artykuł, w którym autor nazwał mnie gitarzystą. Byłem zaskoczony, nikt wcześniej nie nazwał mnie gitarzystą! Od tego momentu zacząłem ćwiczyć grę na tym instrumencie, przyzwyczaiłem się, że jestem gitarzystą i coraz mniej śpiewałem.
Nie upłynęło dużo czasu, kiedy zostałem wymieniony wśród pięciu najlepszych amerykańskich gitarzystów jazzowych. To było dla mnie niepojęte. Moje życie się zmieniło. Po wielu latach, kiedy zdobyłem wszystkie nagrody, jakie mogłem dostać grając na gitarze, chyba już nikt nie pamiętał, że kiedykolwiek byłem wokalistą. Kiedy nagrywaliśmy album "Breezin", mój producent Tommy LiPuma usłyszał, jak śpiewam w klubie. - Podoba mi się to, co usłyszałem. Chcę, żebyś zaśpiewał w "This Masquerade" - powiedział. I moje życie znowu się zmieniło.
- Kto był dla pana wzorem gitarzysty jazzowego?
- Pierwszym był Charlie Christian, uwielbiałem jego brzmienie, chciałem być tak dobry, jak on. Mój przybrany ojciec miał kilka winyli Charliego Christiana z sekstetem Benny`ego Goodmana. Miał także albumy George`a Shearinga, w zespole którego był gitarzysta. Słuchał tych płyt w kółko. To były moje standardy. Później zawsze porównywałem brzmienie innych gitarzystów do Charliego Christiana. Niewielu mogło mu dorównać.
- Jak pan tworzył własny styl?
- Styl to kompilacja elementów, o które latami wzbogaca się każdy muzyk. To moja osobowość objawiająca się poprzez instrument. To także kombinacja stylów wielu gitarzystów: Charliego Christiana, Kenny`ego Burrella, Wesa Montgomery`ego, Granta Greena, Tala Farlowa, Cheta Atkinsa i wielu innych. Plus to, co wniosłem od siebie, spędzając z gitarą te wszystkie lata. Połączenie mojego śpiewu z akordami gitary wydawało mi się naturalne, obie rzeczy wychodzą z jednej głowy. O śpiewaniu i o gitarze myślę tak samo. Dlatego skatowanie razem z gitarą jest dla mnie łatwe.
- Współpracował pan z wybitnymi producentami, jak doszło do spotkania z Quincy Jonesem i nagrania płyty "Give Me The Night"?
- Przyjaźnimy się od wielu lat, w iedzieliśmy, że kiedyś musimy zrobić razem album. Daliśmy razem kilka koncertów, on przygotował aranżacje i kierował orkiestrą, ja byłem solistą. Pewnego razu spytał mnie: George, czy chcesz nagrać największą jazzową płytę świata? Jeśli tak, to stworzymy ekipę. Wiedziałem, co ma na myśli. Uśmiechnąłem się i odpowiedziałem: Quincy, zbieraj ekipę!
Dobrał ludzi, z którymi pracował nad nagraniami Michaela Jacksona, w sumie osiemnaście osób, w tym najlepszych muzyków sesyjnych z Los Angeles, a zarazem najlepszych w Ameryce. Od początku doskonale wiedzieliśmy, co chcemy osiągnąć. Wzięliśmy odrobinę r`n`b, jazzu oraz popu i nagraliśmy album, który miał nominacje niemal we wszystkich kategoriach, a zdobył trzy nagrody Grammy.
– Jaka idea przyświeca albumowi „Inspiration: A Tribute to Nat King Cole”?
- Na każdym koncercie składałem mu hołd, ale nigdy nie myślałem o nagraniu albumu. Nawet nie przychodziło mi do głowy, żeby dorównać jego nagraniom. Nikt nie może. Ale pomyślałem, że mogę przybliżyć jego piosenki nowym słuchaczom. Przypomnieć tamto brzmienie i te wspaniałe aranżacje. Doszedłem do wniosku, że najlepiej pasuje do nich głos Nata, więc starałem się go naśladować jeśli chodzi o tembr głosu i sposób śpiewania.
- Miłośników jazzu interesuje pana nagranie z Milesem Davisem na płycie "Miles in the Sky". Dlaczego to był tylko jeden temat "Paraphernalia"?
- Nagraliśmy razem kilka utworów, zapewne zostaną kiedyś opublikowane. Miles miał wtedy taki styl pracy, że wchodził do studia, dołączał do muzyków na kilka, kilkanaście minut, zostawiał zespół i wychodził. Najlepsze działo się, kiedy zostawaliśmy sami. Miles miał wtedy najlepszych jazzmanów, granie z nimi było wielką przyjemnością. Pamiętam, że mój manager mówił mi, żebym zajął się swoją muzyką i porzucił zespół Milesa. - Będziesz kiedyś większy od niego - powiedział.
Być większym od Milesa, to było dla mnie nie do pojęcia. Żałuję, że nie mogłem zagrać koncertów z Milesem, choć wiele razy chcieliśmy to zrobić. Pozostaliśmy przyjaciółmi. Rozmawialiśmy o muzyce, wypytywał mnie o różne aspekty, co mnie dziwiło. Jak to, Miles Davis, największy z jazzmanów chce się czegoś dowiedzieć ode mnie? Taki był Miles. Otwarty dla przyjaciół, ale wszyscy czuliśmy przed nim respekt.
Rozmawiał: Marek Dusza