Mam spore kłopoty z rzetelną, obiektywną oceną najnowszej płyty Rafała Blechacza. I to z kilku powodów. Po pierwsze, mam sentyment do Blechacza.
Pamiętam go jako kilkulatka z Dusznik, gdy grał Bacha na pianinie w miejscowej kawiarni Akwarium, a nogami nie sięgał do pedałów. Później był Konkurs Chopinowski i bezapelacyjne zwycięstwo młodego Rafała. No i to - co najważniejsze - kolejne występy, płyty i… brak czegoś nieokreślonego, co wymyka się definicjom, a stanowi jądro idealnej interpretacji. To coś, co znajduje się między nutami.
Bo jeśli chodzi o pewien najwyższy poziom pianistyki, to dywagacje na temat techniki, wygrywania wszystkich nut i unikania nieczystych dźwięków nie ma sensu. W przypadku Blechacza przede wszystkim. To niezwykle rzetelny, perfekcyjny pod tym względem pianista. Ale brakowało mi w jego muzyce i brakuje nadal... uczucia.
Od początku czekałem na wewnętrzną przemianę Rafała, a po cichu na to, że kogoś pokocha (najlepiej nieszczęśliwie), że się odsłoni. Nawet jeżeli coś takiego przeżył, to nie przestał być klasycystyczny, zimny i nieprzemakalny. Niby wszystko jest jak trzeba - rubato, piano, pianissimo, forte tam gdzie należy. Idealnie. A może za idealnie pod tym względem?
Stanisław Bukowski
Deutsche Gramm ophon 2013