Moda na industrialny rock wcale nie umarła! Tym lepiej, że właśnie dorobiliśmy się kolejnego solidnego reprezentanta gatunku. Mowa o grupie Bremmen.
Racę informującą świat o tym, że podszyty sporą dawką elektroniki industrial wciąż może być pociągający, odpalił nie tak dawno Trent Reznor ze swoim Nine Inch Nails, wydając "Hestitation Marks", pierwszy od pięciu lat album studyjny. Pochodzący z Lublina Bremenn wstrzela się więc ze swoim debiutanckim krążkiem "Flowers Of Fall" wręcz idealnie.
Kapela działa już od wielu lat, ale po wielu perturbacjach z formą i składem dopiero teraz udało jej się zarejestrować duży krążek. To osadzony w surowym, rockowym brzmieniu materiał, ale niepozbawiony duszy i emocji. Oczywiście dominuje tu chłód, mechaniczny rytm (choć grany na żywej perkusji), ale całość jest uduchowiona, naładowana odczuciami, choć – co przecież charakterystyczne dla gatunku - raczej niezbyt pociągającymi. Rozczarowanie, porzucona nadzieja, życie-iluzja...Bremenn programowo dołuje.
Formacja stawia na przebojowość - rzecz jasna nie rozumianą radiowo. Chodzi o to, że panowie nie chcą popisywać Bóg wie jakimi zagrywkami i rozciągać utworów do niewyobrażalnych rozmiarów. Tu liczy się konkret, solidna zagrywka gitarowa, dobra melodia, ciekawy dodatek elektroniki. Dzięki temu takie numery, jak "Lies Won`t Die", "G-Sus 2006" czy ballada "My Veil" szybko wpadną do głowy wszystkim lubującym się w takich klimatach.
Jedyne, co mnie troszeczkę razi, to dość archaiczne brzmienie. Myślę, że "Flowers Of Fall" powinno nieść albo większy ładunek gitarowej energii, albo uwypuklić syntetyczną stronę Bremenn. Starając się połączyć oba te światy, zespół utkwił w dość nieprzyjemnym dla ucha szpagacie.
Jednak zaprawdę powiadam wam - mamy do czynienia z bardzo świadomą kapelą, mającą niezły kompozycyjny zmysł. Czekam na jej kolejne ruchy z niecierpliwością.
Jurek Gibadło