Minęło zaledwie pół roku od recenzowanego przeze mnie wielkiego powrotu Eelsa z albumem "Hombe Lobo", a już na rynku pojawia się kolejna płyta Everetta. Wiele osób zapewne od razu skreśli "End Times", przypominając sobie o krążku "nie do przeskoczenia" - najbardziej emocjonalnym, wydanym w 1998 r. "Electro- Shock Blues".
Faktycznie, nowe dokonanie Eelsa opowiadające o straconej miłości nie może konkurować z autobiograficzną historią o śmierci rodziców i samobójstwie siostry artysty. Grzechem jednak byłoby niezatrzymanie się nad płytą dłużej. To cyniczne spojrzenie na świat oraz partnerstwo - człowieka dojrzałego i zmęczonego otaczającymi go sprawami. Utwory zostały nagrane w piwnicy Everetta w Los Angeles, zaaranżowano je na gitarę akustyczną lub pianino. Jest więc intymnie, romantycznie, choć w depresyjnym tonie. Jednak tak naprawdę to autoterapeutyczna płyta Eelsa i może trafić tylko do niego, gdyż tortury przeżywane przez artystę tym razem nie poruszą tłumów poprzez powtarzalność i przesyt jego twórczością.
M. Kubicki
UNIVERSAL MUSIC