Po takim zespole jak Paramore, słynącym z raczej mocno gitarowych i niemal popowo przebojowych kompozycji, nie spodziewałbym się tak nostalgicznego krążka. Co się to stało, że Haley częściej raczy nas bardziej stonowaną barwą swojego głosu?
Nie ma na to jednej odpowiedzi, ale nawet jeśli "Paramore" z założenia miało być albumem innym, mniej "agresywnym", to w pełni się to udało. Gros utworów, nazwijmy to, "cierpi" na brak rockowo, a od czasu do czasu nawet metalowego pazura, ale po kilku odsłuchach ja Paramore w takiej formie kupuję.
Doceniam skoczne wybryki w postaci "Now", "Proof" czy "Ankle Biters", ale prawdziwe peany wznoszę przed, jak na ten zespół chyba przełomowym, bo trwającym ponad siedem minut, długo rozkręcającym się i quasi post-rockowym "Future" czy dość ckliwym, ale za to jakże ujmującym "Last Hope".
Złagodzenie brzmienia, rezygnacja z subtelnego punkowego brudu również jest bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Najlepiej odzwierciedla tę zmianę cechujące się fajnym pulsem i groove "(One Of Those) Crazy Girls" oraz silnie uzależniające "Hate To See Your Heart Break".
A co ze wstawkami syntezatorów, co z granym na banjo "Moving On", co z ozdabiającymi niektóre utwory partiami syntezatorów? Ano nic. Słuchacz, choć możliwe że zaskoczony, kupuje zarówno takie przerywniki, jak i dodatki. A co najważniejsze, mimo kilku mielizn (mdłe "Ain’t It Fun", za długie "Part II"), album "Paramore" nazwijmy to kolokwialnie, łyka się w całości.
Grzegorz "Chain" Pindor