Niedawno posłuchałem sobie ich najlepszej płyty "New Gold Dream" z 1982 roku i byłem zachwycony. Brzmienie, które wówczas wypracowali, nic się nie zestarzało.
Simple Minds w klarowny sposób zespolili to, co najlepsze, w nowofalowym rocku i new romantic, przyprawiając całość popową melodyką. Tego samego oczekiwałem od ich najnowszego szesnastego albumu. Mam do Simple Minds ogromny sentyment, a jednak trudno zaliczyć "Big Music" do w pełni udanych.
Niby klimat piosenek jest ten sam co dawniej, brzmienie także jest rozpoznawalne od pierwszych taktów. Nawet wokal Jima Kerra, mimo upływu lat, nic nie stracił na swojej aksamitności. Do samych kompozycji także trudno mieć zastrzeżenia. Zagrane zostały z nerwem, brzmią masywnie, a ich melodyjne refreny powinny sprawdzić się na koncertach.
Dopiero po pewnym czasie uzmysłowiłem sobie, że tym, co mi przeszkadza w odbiorze nowej płyty Szkotów, jest nazbyt natarczywy elektroniczny rytm, który podstępnie wdziera się do uszu. Dyskoteka to nie jest najlepsze miejsce dla zespołu.
Grzegorz Dusza
SONY