Mumford & Sons należą do grona największych rockowych gwiazd, które - jak Muse, Coldplay, Arctic Monkeys czy Florence And The Machine - zdominowały brytyjski rynek w ostatniej dekadzie. Ich pierwszy album "Sigh No More" czterokrotnie pokrył się platyną. Za sukcesem stały melodyjne piosenki o folkowo-rockowym rodowodzie. Nie było to niczym nowym, jednak to właśnie ich okrzyknięto odnowicielami folkowej sceny.
Mnie jednak ten ich lukrowany quasi-folk nigdy nie przekonał. Czwarty album kwartetu także rozczarowuje. W piosenkach pojawiło się jedynie więcej melancholii, albo - jak powiedzą złośliwcy - marudzenia. Według samych twórców, "Delta" jest opowieścią o śmierci, rozwodzie, narkotykach i depresji (cztery D: death, divorce, drugs, depression).
Płyta Mumford & Sons została perfekcyjnie zrealizowana przez Paula Epwortha (Adele, Lana Del Rey, U2, Coldplay). Zabrakło natomiast wyrazistych piosenek, które pozostawałyby ze słuchaczem na dłużej. Wiele z nich zaczyna się spokojnie, wręcz kameralnie, by wraz z dołączaniem kolejnych instrumentów w finale wybuchnąć ogłuszającą feerią dźwięków. Ważną rolę odgrywa tu połączenie akustycznych brzmień z rozedrganą gitarą a`la U2 i kunsztownymi partiami wokalnymi. Z folkiem mają niewiele wspólnego, ale na stadiony pasują jak ulał.
Marek Dusza
Universal