Po wydaniu rock-opery w trzech aktach "Atum", Billy Corgan wreszcie poszedł po rozum do głowy i nagrał "normalny" album. Bez udziwnień, mieszczący się w granicach 45 minut, z dziesięcioma piosenkami w stylu, za który pokochaliśmy Dynie w latach 90.
Z tamtego składu pozostają u boku Corgana gitarzysta James Iha i perkusista Jimmy Chamberlin. Wiadomo jednak, że głównodowodzącym tej jednej z najważniejszych formacji ery grunge’u jest Corgan. To on odpowiada za kompozycje i wokal, gra także na basie i gitarze. Należy podziwiać jego niewątpliwy dar pisania wpadających w ucho piosenek, choć jego płodność nie zawsze idzie w parze z jakością utworów.
Na "Aghori Mhori Mei" na szczęście nie ma wpadek. Dominuje duch rock’n’rolla z gitarowym hałasem zakotwiczonym w hard rocku, urozmaicony elementami psychodelii. "Kaczy" głos Corgana najlepiej sprawdza się w takiej właśnie stylistyce. Ograniczenie partii syntezatorów do roli ozdobników wyszło The Smashing Pumpkins na dobre.
Mocno i tajemniczo brzmiące "Edin" i "Pentagrams" stanowią idealne otwarcie albumu. Siłą grupy zawsze były ballady. Takich utworów także nie brakuje na płycie. W "Pentecost" i "Murnau" brzmienie jest zdecydowanie łagodnieje, a smyczki budują przyjemny klimat. Ci, którzy cenią albumy "Siamese Dream" i "Mellon Collie And Infinitive Sadness", będą usatysfakcjonowani.
Grzegorz Dusza
Martha’s Music/PIAS