Amerykański pianista Marc Copland jest poetą fortepianu, improwizatorem potrafiącym zatrzymać czas albo raczej wykorzystać go kilkoma zawieszonymi w powietrzu akordami ciekawiej niż inni muzycy. Jest niezrównanym balladzistą.
Ktoś powie: cóż to wielkiego zagrać ładny temat klejący się do uszu. A jednak jedna ballada wzrusza bardziej, inna niekoniecznie. Dlaczego? Odpowiedź znajdziemy na nowej płycie Marca Coplanda nagranej w trio z kontrabasistą Drew Gressem i perkusistą Jochenem Rueckertem. To kontynuacja wcześniejszej "Some Love Songs" nagranej przez tych samych muzyków siedem lat temu.
Sześć standardów i jeden oryginalny temat Marca Coplanda, zniewalający "Rainbow’s End", wypełniają płytę. Rozpoczyna ją leniwie snująca się melodia Joni Mitchell "I Don’t Know Where I Stand". Tuż po niej klasyk "My Funny Valentine" zagrany w szybszym tempie niż można by się spodziewać. Od razu przychodzi myśl, że nowe standardy nie są wcale gorsze od tych starych.
Moim faworytem jest kompozycja Rona Cartera "Eighty One" zagrana w davisowskim klimacie lat 60. Nawet z tak ogranych tematów jak "I’ve Got You Under My Skin" Marc Copland wydobywa istotę melodii, podkreślając ją delikatnymi akordami. Ta muzyka płynie spokojnie jak Nil, kojąc nasze dusze spragnione czystego piękna.
Marek Dusza
Pirouet/GiGi