Jeśli ktoś z naszych drogich Czytelników myśli, że wystawiając tak niską ocenę muzyce pop, muszę być zgorzkniałym, nie lubiącym słodyczy człowiekiem, z góry uprzedzam, że jest w błędzie. Niech dowodem na to będzie trzykrotnie słodzona kawa, która obecnie stoi na moim biurku, a którą delektować się będę po "uporaniu się" z płytą "The Beginning".
A łatwo nie jest. Szósty krążek The Black Eyed Peas jest pełen produkcyjnych sztuczek will.i.ama, które jednak słuchaczom znudziły się już tak bardzo, jak zawodzenia Timbalanda. Jego trwająca niemoc artystyczna doprowadziła do nagrania zestawu męczących melodii, na czele z profanacją mdłego, ale jakże uwielbianego przez nas wszystkich hitu z "Dirty Dancing".
Mamy tu też spóźnioną zajawkę na disco, parę klonów utworów z "The E.N.D." i nieudanych prób singlowych. Choć przez album przewijają się słowa "To najlepsze, co było do tej pory", The Black Eyed Peas śpiewa je tylko dla siebie, bo tym razem panowie i panie… klub opustoszał w mgnieniu oka.
M. Kubicki
Universal