Największym fanem młodego Amerykanina jest sam Jack White, który nie tylko zaprosił go na swoją trasę koncertową, ale przyczynił się także do wydania jego debiutanckiego albumu.
Na okładce Willy Moon prezentuje się jakby żywcem wyjęty z lat 50. Brylantyna we włosach, śnieżnobiała koszula, czarna marynarka, na innym zdjęciu trzyma w rękach jakiś bardzo stary model gitary elektrycznej. Cała płyta to ekscytująca wyprawa do świata zakurzonych dźwięków retro, choć w nagraniach znać współczesny producencki sznyt.
Willy Moon serwuje nam mieszankę rock`n`rolla, rockabilly, bluesa, cukierkowego popu i kabaretu w stylu Toma Waitsa. Cały materiał zrealizowano pomysłowo i z nerwem. Płyta trwa niespełna pół godziny, a każda z wypełniających ją dwunastu piosenek to potencjalny przebój i fantastyczna wycieczka do czasów narodzin rock and rolla.
Grzegorz Dusza
UNIVERSAL