Lubię się miło zaskoczyć. Co prawda komercyjny pop-rock z elementami indie rocka to nie do końca moja broszka, ale coś czuję, że gdyby nie kontakt zespołu z moją osobą, mógłbym przeoczyć dobrze rokujących artystów.
Młodzi wiekiem, stażem również, a słychać i czuć, że na "Rock And Roll" zawarto kwintesencję tego, co już i tak możemy usłyszeć w rozgłośniach radiowych, ale w bardziej zbuntowanej formie.
Komercyjny aspekt twórczości The Rookles oczywiście góruje nad możliwym buntem i zadziornością w tych czterech kompozycjach, ale nie mam im tego za złe. Biorąc pod uwagę to, jak ciężko mają metalowe kapele, granie tak wesołej i przebojowej muzyki (a wierzcie mi, że jest to rzecz trudniejsza niż metal) trzeba mieć talent.
Na fali telewizyjnych talent show radzę The Rookles spróbować swoich sił. Robert Kozyra może tego nie łyknie, ale na takie dźwięki jest wystarczające zapotrzebowanie, by ruszyć z kopyta. A jeśli nie, to grupa ma dwa atuty, które prędzej czy później pozwolą jej zaistnieć. Po pierwsze: charyzmatycznego wokalistę, który co prawda mógłby śpiewać nieco zadziorniej, i fantastyczne melodie oraz proste utwory, zaaranżowane tak, aby najzwyczajniej w świecie chcieć do nich wracać.
Idzie wiosna, a co za tym idzie, wreszcie wychodzimy z domu. W tym jednym przypadku, krótka randka albo spacer z The Rookles to niemal spotkanie z brytyjską sceną muzyczną, wymieszaną z kalifornijskim słońcem. Bez punka, ale wciąż piekielnie żywiołowo.
Grzegorz "Chain" Pindor