O jakże raduje się me serce, że Phil Campbell po śmierci Lemmy'ego nie zawiesił gitary na kołku! Oto wraca z nowym składem i znów dowala do pieca.
Mimo że na twarzy Lemmy`ego przybywało parchów, a na włosach Campbella siwych włosów, to jednak ostatnie płyty Motorhead to według mnie były prawdziwe petardy. Dlatego gdy dowiedziałem się o tym, że śmierć dokonała niemożliwego i zabrała Kilmistera, zacząłem obawiać się także o przyszłość Phila. Czy przypadkiem nie postanowi zwolnić, czy nie rzuci grania w diabły?
Nic z tych rzeczy! Campbell skrzyknął w studio swoich trzech synów (Todda, Dane'a i Tyla) oraz wokalistę Neila Starra (znanego z Attack! Attack!) i postanowił udowodnić światu, że nigdzie się nie wybiera. I że po 60. też można tworzyć żarliwy rock`n`roll. Płyta "Phil Campbell And The Bastard Sons" to najlepszy pokaz siły gitarzysty.
Otrzymujemy pięć kawałków, które siłą rzeczy mogą się kojarzyć z Motorhead, ale jednocześnie są inne - brak tu galopu, z którego słynął Lemmy i jego Rickenbacker. Piosenki są nieco wolniejsze, bardziej mięsiste, za sprawą wciąż młodzieńczego wokalu Starra kojarzące się trochę z rockiem dla dzieciaków z amerykańskich collage`ów. To żadne zarzut - posłuchajcie takiego "Take Aim", na pewno wam się spodoba, nawet jeśli macie już grubo po 30.
Bardzo się cieszę, że mogę trzymać w ręce kolejne wydawnictwo sygnowane nazwiskiem Phila Campbella. Niech rockowy bóg nie wzywa go zbyt szybko do siebie - facet ma jeszcze sporo do powiedzenia.
Jurek Gibadło