Na komplecik składają się: słuchawki napędzane baterią AAA, przejściówka samolotowa na dużego "jacka" 6,3 mm i miękki woreczek. Wymiana baterii w pierwszej chwili może przyprawić o zawał; niczego się nie spodziewając, naciskamy sobie przycisk blokady, a tu nagle pół słuchawki wylatuje w powietrze - odskakuje czarne jajo wraz ze srebrną otoczką.
Efekt jest piorunujący i wypada przyznać, że to rozwiązanie wygodne i w gruncie rzeczy bezpieczne, zatrzaski są duże, nie połamią się szybko. To, co od razu wyróżnia Lindy 20425 na tle konkurencji (poza nazbyt plastikowym wyglądem), to akrobatyczna wręcz zdolność do składania się na czas transportu.
Odpinany, gumowany i nieplączący się przewód przenosi szelesty w niewielkim stopniu. Poduszki skutecznie przylegają do głowy, chociaż ich materiał przypomina płaszcz przeciwdeszczowy (miałem napisać o skaju, ale kto dziś jeszcze pamięta ten przebój lat 80.?).
Prawdziwą perełką jest wbudowany w muszlę analogowy potencjometr (w postaci obracającego się kółka), którym możemy płynnie regulować głośność do bardzo niskich poziomów (rozwiązania przyciskowe tego nie zapewniają).
ANC pracuje mniej radykalnie niż w innych modelach, ale może z tego powodu zyskujemy energię w zakresie wysokich tonów, które są częściej obecne niż w wielu innych, nawet znacznie droższych modelach.
Wyłączenie ANC w niewielkim stopniu pogarsza dźwięk, więc jak nam padnie bateria, nie będzie wielkiego problemu. Dynamika i przejrzystość są, tak czy inaczej, na umiarkowanym poziomie. Lindy 20425 to najlepsze słuchawki pod namiot, bo ich nie szkoda, a są pancerne.