Trzeci, jak się zwykło mawiać, maturalny album Lykke Li to - miejmy nadzieję - ostatni taki krążek, na którym okalistka zadręcza się własnym nieszczęściem. Przenosiny do słonecznego Los Angeles, ogólna zmiana klimatu, a przede wszystkim rozpad długiego związku ostatecznie wpłynęły na kształt "I Never Learn", lecz coś mi się wydaje, że sama artystka trochę się pogubiła i straciła ducha.
Smutek to jedno i zazwyczaj w muzyce bywa nie tyle ciekawy, co pożądany, acz tym razem dobijająca do trzydziestki Szwedka z tą swoją rozpaczą jest infantylna. Wiem, że w życiu piosenkarki nastał dość trudny czas, ale bez przesady. To, co rzekomo płynie tutaj z serca i potrzeby wyrażenia siebie jest nazbyt smętne i na dłuższą metę zwyczajnie nudne.
Zaznaczam jednak, że krążek, jakkolwiek surowo by go nie oceniać ze względu na perypetie życiowe Lykke Li, jest ciekawym zwieńczeniem krótkiej dyskografii piosenkarki. "I Never Learn" to bowiem materiał o dziwo różnorodny, zaskakująco krótki, niewymagający i podany w dość niespodziewanej oprawie brzmieniowej.
Ciekaw jestem, czy Lykke Li miała decydujący głos w tej ostatniej sprawie, czy zrezygnowała z niego na rzecz wiedzy i doświadczenia współpracującego z nią producenta. A może poszła na żywioł? To by tłumaczyło różnice w dynamice a nawet w samej realizacji wokalu Szwedki. Ciężko ocenić, ale na pewno warto sprawdzić. Nawet jeżeli mamy się rozczarować.
Grzegorz "Chain" Pindor
LL/ATLANTIC