Wszystkie kryzysy Sinead O`Connor ma już chyba za sobą. Wnioskuję po klasie nowej płyty "I`m Not Bossy, I`m The Boss".
Moim zdaniem Sinead O`Connor nie nagrała naprawdę dobrej płyty od czasów "Sean-Nos Nua", czyli od 12 lat. Późniejsze trzy wydawnictwa może nie tyle były słabe, co nie były mnie w stanie porwać w taki stopniu, jak dawne albumy irlandzkiej wokalistki. Wszystko za sprawą wielu kryzysów w życiu prywatnym i zawodowym - nie chce mi się ich roztrząsać, plotkarskie portale zrobiły to już jakiś czas temu. Ważne, że grając rok temu w Polsce Sinead O`Connor udzieliła kilku wywiadów, z których jasno wynikało, że najgorsze ma już za sobą.
Jej najnowszy krążek, "I`m Not Bossy, I`m The Boss" jest potwierdzeniem tych słów. O`Connor śpiewa i gra tu na luzie, jakby właśnie zrzuciła z siebie wielki ciężar. Nie żali się zbyt często – a jeśli już, czyni to w stylu zadziornego elektrycznego bluesa "The Voice Of My Doctor - raczej jest skłonna krzyczeć nam prosto w twarz: "to ja jestem godna adoracji" (to z tyleż mocnego, co pogodnego "Take Me To Church").
Mnóstwo tu przebojowych numerów, które w mig wbijają się do głowy i z miejsca przenoszą nas na jakiś stadion czy dużą halę koncertową. W tej kategorii wyróżnić chcę "Where Have You Been?" i podbity afro beatem "James Brown".
Nie spodziewałem się takiej płyty po Sinead. Sądziłem, że jeśli już upora się ze swoimi problemami, nagra jakieś folkowe smęty, rozliczając się w ten sposób z życiem. Nic z tych rzeczy! W O`Connor jest mnóstwo życia i energii, a "I`m Not Bossy, I`m The Boss" to jej najlepszy krążek od ponad dziesięciu lat. Brawa!
Jurek Gibadło
Mystic