Zamiast próbować pójść o krok dalej od tego, co The XX zaproponowało na debiucie, grupa nie wychodzi ze swojej comfort zone i raczy nas niemal identycznym, pięknym i ciepłym materiałem. Prawdę mówiąc, minimalizm twórczości londyńskiej załogi to ogromna zaleta, a brak choćby okazyjnego wyjścia poza schemat, traktuję nie jako lenistwo, ale po prostu wierność samym sobie.
To oznacza, że panowie i pani nie zrezygnują ani ze specyficznego mroku i smutku, nie porzucą tematu miłości (i jej uprawiania) w tekstach, ani nie dodadzą do pieczołowicie dopracowanego ładu niczego, co mogło by wprowadzić nawet pozorny emocjonalny chaos.
"Coexist" tak jak debiut uzależnia, wymusza głębokie zainteresowanie i dowodzi, że muzyka londyńczyków ma niezwykle intymny charakter, który na koncertach ulega intensyfikacji dzięki żywym reakcjom publiczności. Niestety, w przeciwieństwie do debiutu dwójka ma parę słabszych momentów i raczej mało interesujące house`owe fragmenty, a wycieczki w stronę Buriala nijak mi do nich nie pasują.
Co więcej, nie do końca przemawia do mnie, nazwijmy to, dystans obojga wokalistów. Mimo że pojawiają się w każdej kompozycji, to nie słychać, aby śpiewali razem. Bardziej, przypomina to tęsknotę i opowiadanie historii z oddali, przekazywanie myśli i uczuć przez kanał, jakim jest muzyka. Co wynika z tego dialogu (albo jego braku) trudno jednoznacznie ocenić.
Liczę na to, że w przyszłości się to zmieni, także mocno wierzę w to, że The XX kiedyś zabrzmią mocniej i żywiej, tak jak robią to na koncertach. Oby.
Grzegorz "Chain" Pindor