Zadziwia fenomen Michaela Franksa, amerykańskiego autora piosenek, wokalisty, który napisał kilka tuzinów przebojów z powodzeniem wykonywanych przez artystów reprezentujących różne style.
Muzyk jest uwielbiany przez koleżanki i kolegów po fachu, ceniony za niezwykły talent do pisania melodyjnych, urzekających nastrojem tematów. A instrumentaliści, w tym najliczniej jazzmani, chętnie biorą jego utwory na własny, aranżacyjny warsztat i z powodzeniem eksplorują warstwę melodyczną, wzbogacając ją o oryginalną harmonię.
Michael Franks nie ma wielkiego głosu, ale jego charakterystyczny, subtelny tembr po prostu rozczula. A w studiu zawsze towarzyszą mu wybitni jazzmani. Aż siedem lat czekałem na nowy album Franksa, ale jak zawsze było warto. Na jego 18. studyjny album "The Music In My Head" trafiło tylko dziesięć piosenek, z których każda jest perełką. To intymne opowieści o tajemnicach życia, uczuciach i związkach człowieka z naturą.
Wrażliwość na piękno podpowiada Franksowi nuty i słowa trafiające prosto do serca słuchacza. Towarzyszą mu gitarzyści: Chuck Loeb (ostatnia sesja artysty) i Romero Lubambo, saksofoniści Eric Marienthal i Bob Minzer, basista Jimmy Haslip, pianista Gil Goldstein, Rachel Z na klawiaturach tworzący świetną muzykę. Romantyczny album do zasłuchania w samotności i we dwoje.
Marek Dusza
Shanachie