Krytyka często nazywała szwedzką grupę Opeth "bogami metalu". Niezbyt wymyślne nazewnictwo, ale po cóż szukać bardziej wyrafinowanych słów, gdy faktycznie ma się do czynienia z zespołem tak wszechstronnym, a jednocześnie utalentowanym.
Jeśli nagrywa się 10. studyjny album, trudno nie zawieść oczekiwań, zwłaszcza gdy odpływa się od bezpiecznych dla siebie terytoriów aż po... lata dzieciństwa. Tak, lider Opeth, Mikael Akerfeldt, nie dość że na "Heritage" ukrył swój grzmiący głos, to jeszcze muzycznie zwrócił się w stronę swoich prog-rockowych idoli z lat 70. I choć miło słucha się metalowców w nowej roli, to w wielu momentach czuje się, że jest to hołd dla samego hołdu.
Cześć oddawana Rush czy King Crimson opiera się na stworzeniu kompozycji utrwalających wszystkie gatunkowe schematy. Wielokrotnie złożone piosenki, przerywniki i popisy instrumentalne nie brzmią, jakby służyły konkretnemu celowi muzycznemu czy ideologicznemu, a nawet dostarczeniu słuchaczowi czystej rozrywki.
Produkcja płyty może wzbudzać bardzo skrajne odczucia. Przypominająca słabo zmasterowane nagrania sprzed czterech dekad, odwołuje się do całej koncepcji w sposób wzorowy, a jednak budzący pewien grymas na twarzy współczesnego słuchacza. Gdy "Heritage" się kończy, pojawia się pytanie, czy tak specyficzny i osobliwy album, powinien ukazać się pod marką Opeth.
M. Kubicki
Warner Music