Ten numer jest wyjątkowy przede wszystkim ze względu na kolosalny test zespołów głośnikowych, którego genezę przedstawiłem w jego wstępie. Nie będę więc tutaj zabierał miejsca na ten temat. Na szczęście zmieściło się coś jeszcze – test pięciu niskobudżetowych gramofonów, których popularność wciąż daje do myślenia.
Gramofon kupujemy z radością, nadziejami i emocjami, trochę zestresowani, czy sobie z nim poradzimy. Ale pewni, że jeżeli już uda się wszystko ustawić, podłączyć i wyregulować, dostąpimy łaski obcowania z dźwiękiem zupełnie innym niż ze źródeł cyfrowych. Na temat tak daleko posuniętych oczekiwań mam swoją teorię. Nie chodzi wcale o spór "cyfra czy analog".
Dość powszechna wiedza, że bardzo wiele obecnie tłoczonych płyt zapisanych jest materiałem, który prze- szedł przez obróbkę cyfrową, specjalnie nie zniechęca – jakby samo kręcenie winylową płytą miało odwrócić bieg spraw i przywrócić analogową cnotę. Renesans płyty gramofonowej zbiegł się już wiele lat temu z osłabieniem pozycji płyty CD.
Ta korelacja podsunęła prosty wniosek: że gramofon wypiera odtwarzacz CD, bo "analog" jest lepszy niż "cyfra". Jednak według mnie pomylono tutaj przyczynę ze skutkiem, a gramofon wrócił dlatego, że ustępujący odtwarzacz CD zrobił dla niego miejsce.
Płyta CD zaczęła słabnąć nie z powodu powrotu do analogu, lecz z powodu sprzętu cyfrowego nowej generacji: plików, strumieni, sieci, komputerów. Wtedy już boleśnie odczuliśmy stratę nie tyle "analogu", co fizycznego nośnika i związanych z nim specjalnych wrażeń estetycznych. Dopóki jeszcze była płyta CD, mieliśmy co wziąć do ręki, wyjąć z pudełka, położyć na szufladce, a potem odłożyć na półkę z całą kolekcją.
Pewnie, że to nie to samo, co gramofon, albo jeszcze lepiej – magnetofon szpulowy... Jednak "ktoś" stwierdził, że to strasznie męczące i znacznie nowocześniej będzie przenosić muzykę bez pomocy żadnej taśmy i płyty, małej czy dużej. Wtedy ostatecznie czegoś ważnego nam zabrakło. Niech psychologowie i psychoakustycy badają, dlaczego... Może dlatego, że muzyka na żywo zawsze wiąże się z jakimś obrazem, działaniem, ruchem. A uczestniczenie w koncercie – z przygotowaniami.
Zbyt uproszczony kontakt z muzyką odbiera jej siłę, bo spłyca naszą wrażliwość, będącą efektem skomplikowanej interakcji różnych zmysłów i bodźców. Dopóki mieliśmy jakieś substytuty widoku naturalnych źródeł dźwięku, mogliśmy się na nich skupić, z nimi się "związać". Ale coraz uboższe, doprowadzone do minimum w postaci ekranu smartfona, już nie wystarczają. Nawet młodzi słuchacze bywają zafascynowani widokiem winylu.
Z kolei audiofile często trwają w innym błędzie: przekonani o nadrzędności czy wręcz wyłączności doznań czysto dźwiękowych, deklarują lekceważenie dla całego "anturażu", a podświadomie się w nim pogrążają, w naturalnym dążeniu do coraz większej satysfakcji.
Eliminując z rozważań wszelkie pozadźwiękowe czynniki, mniemają, że sam dźwięk z płyty winylowej jest "po prostu" lepszy, bardziej spójny i naturalny. Tymczasem poziom różnego rodzaju zniekształceń, jaki towarzyszy tanim gramofonom – niezależnie od faktu, że odtwarzamy na nich często płyty po cyfrowym masteringu – przekracza wszelkie granice hajfajowej przyzwoitości. Mimo to jest fajnie i to w sumie najważniejsze. Czasami nawet lepiej wszystkiego nie wiedzieć, aby było przyjemnie. I nikomu to nie szkodzi.
Andrzej Kisiel