Nie ma kategorii penerskiego metalcore`a, ale American Me śmiało może pretendować do lidera wśród podobnych im zespołów. Tam, gdzie beatdown i 2-step mieszają się jeszcze z jako taką melodią, tam pojawia się ta amerykańska horda i...
Dzieje się jeden wielki młyn. Co prawda Ci panowie oryginalnością nie grzeszą, grają raczej prosty i momentami ułomny beat, ale jeśli chodzi o samo opanowanie instrumentów i zdolność do pisania wybitnie koncertowych utworów, to są w ścisłej czołówce.
Jak sami możecie się domyślić, skoro padł termin beatdown, można oczekiwać dziesiątków (przemielonych już przez wszystkie kapele) breakdownów i fragmentów pod gang shouts – i tak też jest. Ale do tego wszystkiego dochodzą blasty, niezbyt zrozumiałe liryki, a i w niektórych utworach panowie gitarowi chyba chcieliby pokusić się o jakieś zgrabne solo.
Szkoda tylko, że przez niecałe 23 minuty czasu trwania A"III" nie ma ani jednego godnego uwagi, bo część riffów, mimo że bazująca na dość solidnym groove, jest oklepana.
Co działa na niekorzyść zespołu prócz oczywiście wtórności (którą z pewnością da się wybaczyć w czasie koncertów) to maniera wokalna frontmana, który o mnie za mnie odnalazłby się w czymś znacznie bardziej hc. Jeszcze pal licho, gdyby Tony darł paszczę growlingiem, ale typ nie radzi sobie ani w wysokich rejestrach, ani z betonowym growlingiem (najlepszym tego dowodem jest cover Martyr A.D, który wieńczy album).
Niby bieda, niby nie, ale na dłuższą metę nie da się tego słuchać. Jak się cofać w rozwoju to z Emmure, a American Me mówimy dowidzenia.
Grzegorz "Chain" Pindor