Jak się okazuje, Defiler to jednak nie sezonowa gwiazdka sprzed dwóch lat, a zespół, który przynajmniej udaje, że ma coś do pokazania na metalcore`owej scenie. Trochę z mizernym skutkiem, ale doceniam wysiłek i trud włożony w nagranie tego albumu. Przede wszystkim pochwalę produkcję i samo brzmienie idealnie wpisujące się w trendy i... nic więcej.
Młodzianie mieli trochę czasu, żeby przebić się do świadomości słuchaczy, lecz tak się nie stało, i amerykański kwartet pozostanie w cieniu nie tylko największych, ale nawet zespołów o podobnym stażu na scenie. Gównie z racji na to, że materiał zawarty na "Nematocera" jest do bólu wtórny i perfekcyjnie wpisuje się w termin "generic".
Nie wiem, dlaczego Jamey Jasta z Hatebreed chciał im załatwić deal w Facedown Records. Celebrycki mózg frontmana jednej z nadziei hc końca lat 90. dawno został wyprany z rozsądku, więc może "akurat", odkrył w Defilerze następną "wielką" metalcore`ową rzecz. Na całe szczęście (dla tego bandu) są bez kontraktu, zresztą, nie wiem po co by im był, skoro z debiutu można wykroić EP z pięcioma sensownymi utworami, a o reszcie (jak i koncertach, bo Jake wciąż jest uziemiony w domu) można zapomnieć.
Gościnnie w jednym z utworów ("Octobortion") Frankie udziela się Frankie Palmieri z Emmure. Jego featuring nie jest górnych lotów, ale wpisuje się w ogólny charakter utworu, i gdyby nie charakterystyczny ryk Jake`a mógłbym pomyśleć, że to numer grupy z Chicaco.
Szkoda, że song z udziałem takiego gościa nie jest nawet highlightem na tym albumie, i szybko o nim zapominam. To zaś wina samych muzyków, którzy grają wybitnie na jedno kopyto (szkoda, że tak rzadko posiłkują się dobrą melodią) przez co "Nematocera" nudzi. Aż za bardzo. Szkoda, bo Defiler miał potencjał. Oj miał.
Grzegorz "Chain" Pindor