Zmiana na stanowisku wokalisty przeważnie kończy się albo rozpadem zespołu albo diametralną zmianą stylistyki. Przykładów niewiary w możliwości grupy po zakończeniu związku z "Bogiem za mikrofonem" jest na pęczki, choćby jeden z moich ulubionych - szwedzkie Scar Symmetry, które po rozstaniu z Christianem Alvestamem dokoptowało sobie do składu aż dwóch śpiewaków, co by zastąpić jednego. Ambitnie i odważnie, ale efekt końcowy (już dwa albumy!) raczej średni.
A jak jest w przypadku powermetalowców z DragonForce? Jak ten międzynarodowy kolektyw radzi sobie już nie z przedstawicielem RPA a rodowitym Brytyjczykiem na stanowisku wokalisty? Odpowiedź jest lapidarna i ku mojemu zaskoczeniu - satysfakcjonująca!
DragonForce wróciło w pełni formy, z wokalistą, który spokojnie poradziłby sobie w szeregach zarówno tuzów heavy/power metalu z Niemiec, jak i w grupach, w których i growl i czysty śpiew mają odpowiedni podział. Rudowłosy, sympatyczny Brytyjczyk godnie zastępuje ZP Thearta, i co najciekawsze, mimo że pod względem tekstów DragonForce zawsze prezentowało się infantylnie, tym razem jest nieco lepiej (ale wciąż bardzo, rycersko, że tak powiem).
A muzycznie? Obaj Herman Li i Sam Totman wyraźnie mają gdzieś wszelkie możliwe trendy i wespół z klawiszowcem Vadimem sprokurowali album, który mimo naprawdę ciężkich fragmentów i selektywnych blastów (chyba novum na tle wszystkich dokonań tego zespołu) czy niekończących się wesołych melodii, nie odstaje od określonego już stylu grupy.
Chociaż tym razem jest więcej heavy metalu, a mniej smaczków rodem z gier komputerowych. Ten etap mają już za sobą.
Cieszę się również, że DragonForce skrócili średni czas trwania utworów, a ekstremalne tempo wcale nie jest ich motywem przewodnim. Oczywiście, nie sposób zrezygnować z elementu, który w power metalowym światku ich wyróżnia, ale kiedy zwalniają, jest naprawdę o niebo lepiej!
Tradycyjnie gitarowi onaniści będą się zachwycać wyczynami Sama i Hermana, i - choć może zabrzmi to dziwnie - w całym natłoku dźwięków, skakania po skalach czy ochoczo granych sweepach, znalazło się (wreszcie!) miejsce na oddech, feeling i przymrużenie oka.
Nie wiem czy jestem w stanie wybrać reprezentacyjny utwór pod względem swoistej przebojowości, z której także ten zespół słynie, technicznych popisów, czy po prostu...dobrego heavy metalu. Jeśli jednak miałbym to zrobić, to skłaniałbym się ku "Die By The Sword" i najdłuższemu ze wszystkich "Wings of Liberty".
Rzadko piszę taki frazes, ale naprawdę gorąco polecam "The Power Within" wszystkim fanom dobrych melodii, ciekawie wplecionej elektroniki - a przede wszystkim - zwolennikom gitarowych popisów, do których chce się wracać.
Electric Generation
Grzegorz "Chain" Pindor