Chwała rogatemu, że nie pozwala Hatebreed na jakieś większe zmiany w swojej muzyce, dzięki czemu ten band pozostaje wierny samemu sobie. To wiąże się z okazyjnym cytowaniem własnych riffów, ostrą zrzynką ze Slayera i wykorzystaniem gardła Jasty w bardziej melodyjny sposób.
I bardzo dobrze, bo jakiekolwiek eksperymenty i przeniesienie gatunkowego ciężaru z core`a na thrash metal byłyby faux pas. A tak Hatebreed na swoim siódmy albumie ze stoickim spokojem pokazuje fuck off w stronę wszystkich, którzy skreślili ten band. O dziwo, kieruje też środkowy palec w stronę wszystkich tych, którzy zapomnieli, że potrafią naprawdę solidnie przywalić bez oglądania się na to, co robią inni.
Zresztą, wystarczy posłuchać takich sztosów jak "Nothing Scares Me" (co za groov, co za chórki, Frank Novinec!), "Honor Never Dies" czy "Dead Man Breathing", by w pełni zrozumieć siłę rażenia nowego Hatebreed.
Jeśli ma się w zanadrzu takie petardy (choć sam album można by spokojnie skrócić), to wejście w kolejny rok drugiej dekady nowego millenium Hatebreed mają co najmniej mocne. Po raczej średnio udanym poprzednim albumie "The Divinity Of Purpose" to niemal objaw geniuszu i powrotu na jedyne słuszne tory.
Czekam na gig na Metalfeście. Po tym, co Hatebreed zaserwowali rok temu na Brutal Assault, mam dużą ochotę na wpier... od tego zespołu. Jeszcze tylko kilka miesięcy.
Grzegorz "Chain" Pindor