Meshuggah - bogowie math metalu, albo - jak kto woli - protoplaści djentu, niestety zamiast dać przykład wiernym naśladowcom, delikatnie mówiąc, stanęli w miejscu.
Na moje ucho, to co robią ich koledzy choćby z Vildhjarta, na chwilę obecną wypada znacznie lepiej. Oczywiście, transowość "Koloss" to niemal znak rozpoznawczy zespołu, ale gdzieś brakło innowacyjności, a pojawiła się dla wielu i tak nieosiągalna poziomem, ale jednak, rutyna.
Choć nie ratuje to ogólnej oceny albumu, "Koloss" to niesamowity cios brzmieniowy. Standardowo, ale wciąż robiące piorunujące wrażenie - gęste partie czterdziestojednoletniego perkusisty Tomasa Haake, i groove, wobec którego (nawet w tych najwolniejszym wydaniu) nie da się przejść obojętnie. Z tym że tak jak napisałem wcześniej, "Koloss" nie jest żadną stylistyczną woltą dla Meshuggah. Na upartego nowe dzieło Szwedów to po prostu synteza całego dorobku, momentami nawet z powrotem do bezlitosnej, szybkiej młócki jak w "The Hurt That Finds You First".
Technicznie i brzmieniowo majstersztyk, kompozycyjnie - album mający dwa oblicza. Jedno dość nudne, oparte na charakterystycznym "chug chug", drugie zaś zaskakujące wplatanymi melodiami, a miejscami gęstą atmosferą ("Swarm"). Szkoda, że na "Koloss" czekaliśmy tak długo. Pewnie na żywo ten materiał będzie się bronił, gdy słucha się płyty, czuć, że jest bardzo nierówno. I śmiem twierdzić, że w progresywnym metalu na chwilę obecną są rzeczy znacznie ciekawsze niż nowa propozycja Szwedów.
Grzegorz "Chain" Pindor