Szczecińska horda Scylla wreszcie atakuje pełnowymiarowym wydawnictwem. Albumem, który śmiało można uznać za bardzo dobrze rokujący na przyszłość debiut i niemały powiew profesjonalizmu na naszej, smutnej, polcore`owej scenie.
W zasadzie w tym co Scylla robi mie ma za bardzo konkurencji, bo nikt w naszym chorym kraju nie gra (a z całą pewnością nie na takim poziomie) groove/death metalu na metalcore`owych fundamentach, nie rzadko kojarzących się z Emmure, ale również z takim The Contortionis.
Niezależnie od tego, czy panowie grają bardziej metalowo i zarazem technicznie, bo umiejętności nie można im odmówić (zwłaszcza sekcji rytmicznej), czy prościej, robią to ze smakiem i wyczuciem (moje ulubione "Meet My Dark Się"), by nie przeginać z niepotrzebnym ciężarem (dobrze, że breakdowny nie są tutaj kluczowym elementem). Wszystko hula aż miło.
A co jest największą zaletą Scylla? To, że to polski band, który naprawdę BRZMI, i o dziwo całkiem przyzwoicie korzysta z elektroniki (nawet pseudodubstepowej), a przede wszystkim ma przepotężne gardło na froncie, które dowodzi całym tym majdanem.
Jedenaście utworów zawartych na tym albumie to jednak trochę za dużo, i osobiście, mimo że na pozór wszystko tu do siebie pasuje, wykroiłbym z tego pięciootworową EP, którą bez wstydu można by męczyć może nie całymi dniami, ale z pewnością niejednego zimowego wieczoru. Jest to jednak pierwszy longplay grupy, więc wybaczam chęć pokazania więcej, kosztem ogólnej jakości. Zobaczymy co Scylla zaprezentuje w przyszłości.
Grzegorz "Chain" Pindor