Chwalą sobie dziennikarze ten album. Nie wiem czy to automatyczny odruch, ale w Stanach wszystko jest możliwe. "Dead Throne" rzekomo – jeśli by wierzyć opinii kolegów zza Oceanu, to najlepszy album The Devil Wears Prada, opus magnum i co nie tylko. I byłbym w stanie w to uwierzyć, gdyby nie to, że ja też mam swoją kopię.
Jestem w stanie zgodzić się, że The Devil Wears Prada na "Dead Throne" osiągnęli pewien, być może już nieosiągalny dla innych, poziom, ale co jak co, od zespołu tego pokroju wymagam więcej – i paradoksalnie kosztem ilości utworów. To właśnie czas trwania "Dead Throne" razi najbardziej, męczy i zniechęca do wciskania repeat.
Po genialnej "Zombie EP" panowie chyba ZA SZYBKO pokusili się o nagranie następnego długograja, który w dodatku znacząco odstaje od dokonań sprzed owej epki, przy okazji umownie wyznaczając kierunek rozwoju dla tego zespołu. Progres stoi jednak pod znakiem zapytania, ponieważ na trzynaście utworów (a w wersji deluxe na piętnaście) pomysłów na naprawdę dobre kompozycje, takie, które z miejsca wpadały by w ucho, i zaskakiwały to mnogością brzmień, to samą strukturą - a na pracy doskonałej sekcji rytmicznej kończą - brakuje.
Gwiazdą "Dead Throne" jest Mike Hranika, który plasuje się w ścisłej czołówce metalcore`owych krzykaczy, udowadniający, że zarówno gdy idzie o scream jak i śpiew - nie ma sobie równych. Sprawdźcie "Kansas", "Chicago", "Mammoth" i "R.I.T" – wychodzi z tego materiał na kolejną ep, ale warto się poświęcić by posłuchać tak dobrych nagrań. Przede wszystkim radzę zwrócić uwagę na klawiszach…
Grzegorz "Chain"Pindor
Nuclear Blast